sobota, 29 grudnia 2012

An Even Scarier Solstice - świątecznych rozmaitości ciąg dalszy

Święta nie byłyby świętami bez świątecznego odcinka "Doctora Who". Tegoroczny okazał się być bardzo, bardzo dobry. Moffat kontynuuje tworzenie odcinków świątecznych w nawiązaniu do klasyki literatury angielskiej - dwa lata temu była "Opowieść wigilijna", w zeszłym roku "Opowieści z Narnii" - tym razem uraczył nas delikatnymi aluzjami do Mary Poppins i bardzo dosłownymi odniesieniami do Sherlocka Holmesa. Dawno nie było tak zabawnego odcinka tego serialu. Moffat dał Doktorowi całą brygadę towarzyszy - w zmaganiach ze złowrogimi bałwanami z kosmosu wspierają go: Madame Vastra (jaszczuroludzka pani detektyw), jej żona, Jenny, sontariański pielęgniarz Strax, a także nowa towarzyszka - Clara Oswin (tak na marginesie - bardzo tajemnicza postać). Dawno Doktor nie miał tak doskonale dobranej drużyny (ostatnio podobnie rozkoszna grupa była w czasach gdy w TARDIS woził się kapitan Jack Harkness). Ci bohaterowie idealnie do siebie pasują - w grupie wyglądają naprawdę naturalnie, a ich dialogi skrzą się dowcipem. Nowa towarzyszka zrobiło rewelacyjne wrażenie - coś czuję, że może bardzo szybko stać się moją towarzyszką. Oswin jest niezwykle żywiołowa, dowcipna i bezczelna - ale nie chamska (jak się nieraz zdarzało). A przy tym jest całkiem ładna. Ale to już  cecha drugorzędna.
Fabuła tego odcinka może nie zachwyca, ale wszystko wynagradzają bohaterowie i ich radosne przekomarzania. A wiktoriański Londyn wraz z grasującymi zębatymi bałwanami i lodową guwernantką jest bardzo klimatyczny. O takiego Doktora walczyłem.
Madame Vastra, Strax i Jenny


A teraz będę się chwalił prezentami, które dostałem w tym roku. Bo taki ze mnie chwalipięta. Bo mogę. Bo to mój blog i mogę sobie na nim wypisywać co mi się żywnie podoba.
Moja nieoceniona dziewczyna podarowała mi dziesiąty tom "Baśni" Milligana. To wciąż jest bardzo przyjemny komiks. Może formuła się powoli wyczerpuje, może robi się z tego mainstreamowy tasiemiec, ale mnie ten cykl póki co nie nudzi. A wręcz przeciwnie. Dostałem też eseje o kresach Chrzanowskiego - jeszcze nie czytałem, ale to kwestia najbliższych dni. Kolejnym sympatycznym prezentem jest płótno z Iron Manem, autorstwa Barry'ego Windsora-Smitha. Chociaż mój zachwyt ciut  się zmniejszył, kiedy się zorientowałem, że to nie jest to oryginał. Najwyraźniej nie można mieć wszystkiego.



Najlepszą rzecz dała mi Valentino (której bloga niedawno polecałem). Włóczkowy Cthulhu. Własnoręcznie wykonany. Naprawdę. Jest cudowny. Kocham go. Podziwiajcie na tym kiepskiej jakości zdjęciu!

Najlepszość

Oprócz tego dostałem parę innych drobiazgów, m. in. bardzo fajną, dużą patelnię. No, ale przecież nie będę robił zdjęcia patelni.

Dzisiejsza kolęda pochodzi z następnej płyty The H. P. Lovecraft Historical Society - "An Even Scarier Solstice"

.

Kolejną piosenkę dostarcza dziś wujek Douglas - jak łatwo można się domyślić po tytule, jest to świąteczna wersja hiciora sprzed lat. 


Swoją drogą - mam wrażenie, że szlachetny Douglas P. coraz bardziej upodabnia się do miłościwie nam panującego prezydenta Komorowskiego.  Intrygujące i zastanawiające.

piątek, 28 grudnia 2012

A Very Scary Solstice - świąteczne rozmaitości

Święta to bardzo przyjemny okres. Nawet jeśli się jest satanistą/poganinem/ateistą/albigensem. Ja ten czas spędziłem nadspodziewanie spokojnie. Z nikim się nie pokłociłe, z nikim nie pobiłem, nikt mnie nie ściagał. Siedziałem, popijałem wino i czytałem "Aparatus" Pilipiuka. Bo przy takiej okazji można sobie pozwolić na nieco luzu literackiego. Ten zbiór opowiadań jako całość nie wypada specjalnie olśniewająco, ale jeden tekst - "Staw" - zasługuje na wzmiankę. Na pierwszy rzut oka może się wydawać średnio udanym horrorem, jednak dla ciut wyrobionego czytelnika jest to bardzo zręczny i zabawny pastisz opowiadań Lovecrafta. Wszyscy, którzy czytali jakiekolwiek nowele z serii Mitów Cthulhu, zapewne pamiętają standardowy antagonizm w nich występujący - główny bohater, biały przedstawiciel cywilizacji zachodniej kontra mroczni dzicy, czczący pradawne bóstwa. U Pilipuka tym oświeconym protagonistą jest młody Niemiec, stacjonujący w Warszawie w 1940 roku, a pogańską tłuszczą - bluźnierczy Polacy odprawiający rytuały w Łazienkach i żydowski uczony, prowadzący ożywioną korespondencję z uniwersytetem w Arkham. Do tego mutujące, biegające po drzewach karpie, bluźniercze zaśpiewy na 11 listopada i grasujący po parku Szkopojad. Wprawdzie w opowiadaniu obecny jest delikatny klimat grozy, jednak odbieranie tego jak horroru może prowadzić do zawodu - to przede wszystkim żart. Całkiem niezły żart.

Bluźnierczy i kabłąkowaty Santa w jednym z krakowskich hipermarketów


Podczas lektury "przewodnika po zabytkach i kulturze Krakowa", Rożka natknąłem się na taki fragment:

Podczas prowadzonych w 1979 prac restauracyjnych natrafiono w murze piwnicznym na drewnianą skrzyneczkę, w której po otwarciu znaleziono mumię pieska , a obok leżał pergamin z krótką historią pałacu oraz napis , że „tutaj spoczywa Grypsia Mopsiczka, ukochana przyjaciółka… księżnej z hrabiów Ossolińskich Wandy Jabłonowskiej i panny Walerii Littich”. Nadto podano, że żyła lat 10 i zdechła 7 listopada 1889 . 

Bardzo fajnie jest mieszkać w mieście, które posiada własną mumię. W dodatku mopsią. 

Kiedy wracaliśmy z wieczerzy wigilijnej natknęliśmy się na sajlenthilowy wózek sklepowy, czyhający na rogu Szlaku i Warszawskiej.
Dwa dni później grasował na Ogrodowej. Jego dalsze losy są nieznane.

 

Jedna z moich ulubionych kolęd. Z pierwszej płyty The H. P. Lovecraft Historical Society - "A Very Scary Solstice".



Więcej dobroci - jedna z nowszych piosenek Dropkick Murphys. Piękno i miłość.



Przy okazji - polecajka. Blog o wojażach mojej znajomej (znanej w środowisku galicyjskich złodziei dzieł sztuki jako Valentino ) - Duże Podróże.
Powiem szczerze - Cejrowski to to nie jest. I bardzo dobrze! (badum tss!) Jak ktoś lubi czytać o cudzych wyprawach, to zapraszam. Ładnie, miło i bez nadęcia.



niedziela, 23 grudnia 2012

Moonrise Kingdom

Podczas seansu siedziałem z olbrzymim bananem na twarzy, chłonąc i zwyczajnie ciesząc się oglądanym obrazem. Od razu kupiłem historię, realia i bohaterów, muzyka wprowadziła mnie w iście idylliczny nastrój.
A potem zacząłem przegryzać film w głowie i zrobiło mi się bardzo smutno. Wes Anderson przedstawił przepiękny, słodki (ale nie przesłodzony) i wyidealizowany obraz pierwszej, szczenięcej miłości. Związek dwójki małolatów-outsiderów został przedstawiony tak pięknie, tak niewinno-naiwnie, że aż taki stary cynik jak ja się naprawdę, szczerze wzruszył. Jednocześnie miałem świadomość, że reżyser bezczelnie naśmiewa się ze wszystkich, którzy taką miłość w dziecięctwie przeżyli (czyli prawdopodobnie ze wszystkich, bo kto za młodu nie był szaleńczo zakochany ten zapewne jest kamieniem lub potencjalnym zbrodniarzem wojennym). Bo tak to nie wygląda. To nie idzie tak gładko. Zwykle nie kończy się happy endem. Młodzi zakochani nie przeżywają fascynujących przygód. Ale nic to. Póki są młodzi niech się bawią. Potem się dorasta i nawet wspaniała wyspa i groźna przyroda tracą romantyczny urok.
Para głównych bohaterów narysowana przez Adriana Tomine
Bruce Willis dzierży pałę z kolcami
Obraz spełnionej (póki co) miłości dwójki dzieci ostro kontrastuje ze światem dorosłym i ich życiem uczuciowym. Dorośli żyją w nieszczęśliwych związkach pozbawionych miłości, wikłają się w romanse lub poświęcają pracy, nie dbając o sferę uczuć. Albo starają się przedłużyć dzieciństwo bawiąc się w skautów. Tu Anderson śmieje się dorosłemu widzowi w twarz, jakby mówił: "Ha-ha! Ty też tak skończysz! Albo już skończyłeś!".

Dawno nie widziałem filmu, który zrobiłby na mnie takie wrażenie. Oglądałem go dobre parę tygodni temu, a wciąż łapię się na tym, że wspominam poszczególne sceny i analizuję poszczególne elementy fabuły.

"Moonrise kingdom" jest obrazem kompletnym - wszystkie elementy idealnie zagrały - fabuła, aktorzy, scenografia, muzyka i te wszystkie inne. Wszystko jest tak dopieszczone, że mam wrażenie, jakby nad każdą częścią stała brygada szwajcarsko precyzyjnych i artystycznie uzdolnionych demonów i przez kilka lat cyzelowała, dopracowywała, dopinała na ostatni guzik. Pod czujnym batem maestro Andersona. Pewnie tak właśnie było. Obraz świata jest tak kompletny, że wierzy się w niego mimo, że zdajemy sobie sprawę z jego bajkowości. Żadna postać nie jest zbędna, każda zdaje się być aż nazbyt wyrazista - to żywi ludzie z całym dobrodziejstwem inwentarza - emocjami, uczuciami, bagażem doświadczeń - większość z nich aż się prosi o dopowiedzenie ich historii. Dużo tu zasługa aktorów. W "Moonrise kingdom" wystąpił mały oddział znanych i lubianych w rolach dobranych trochę przekornie. Bruce Willia owszem, gra gliniarza, ale jest to policjant niezbyt sprytny, trochę nieudolny i zagubiony. Tilda Swinton wciela się w cudownie androgyniczną urzędniczkę z przepisami zamiast mózgu. Bill Murray jest tetryczejącym prawnikiem, którego małżeństwo już od dawna nie funkcjonuje. I tak dalej, i tak dalej.
I to by było o dorosłych. A  gówniażeria też dawała radę - nie ustępowała starym wyjadaczom pola i mama wrażenie, że jeszcze o wielu z nich usłyszymy.




A do tego ścieżka dźwiękowa bardzo ładnie wpisuje się w cykl "Powinniście-słuchać-więcej-country", jako, że znalazło się kilka kawałków legendy country, legendarnego Hanka Williamsa. O jego wnuku pisałem dawno temu, a wszystkie informacje o staruszku można znaleźć na portrecie, autorstwa Joe Colemana. Na marginesie i post scriptum: Colemana również polecam, bo ów dżentelmen tworzy naprawdę niesamowite, powykręcane, makabryczne obrazy. Obszerny artykuł o jego twórczości można znaleźć w drugim numerze Trans/wizji. Który też bardzo polecam. Uff, wystarczy tego polecania.



"Moonrise kingdom" to takie dzieło do którego właściwie ciężko się o cokolwiek przypierdolić. Myślałem długo, ale nie - nic, pustka. Wreszcie tak, choć nie do końca. Polski tytuł. Niepotrzebny, żałosny, zupełnie z czapy. Cóż, marketing - z gatunku tych nie najbystrzejszych.

czwartek, 27 września 2012

Jelenie na rykowisku. Z łukami. I cyckami.

Byłem przedwczoraj na wernisażu retrospektywnej wystawy Rosińskiego. Wybrałem się z ciekawości - moje uwielbienie dla pana Grzegorza skończyło się, kiedy zacząłem odkrywać ambitniejsze komiksy, czyli jakieś osiem lat temu. Wiem, że to cokolwiek bucowato brzmi, ale w pewnym momencie realistyczna kreska i malunki zaczęły mnie zwyczajnie nudzić. Drętwe scenariusze, które im towarzyszyły też nie pomagały. Ale trudno się mówi - jak już pokazują komiksiarza w muzeum (i to nie w jakimś tam sobie zwykłym - wystawa jest w Muzeum Sztuki i Techniki Japońskiej Manggha ) to iść należy. Choćby z przyzwoitości.

Muszę przyznać, że wystawa została przygotowana naprawdę znakomicie. Ekspozycja była bardzo bogata. Przedstawiono grafiki Rosińskiego od okresu pacholęcego, aż po najświeższe produkcje. Są więc komiksy tworzone za młodu, ilustracje do książek, obrazki z czasów studiów oraz, oczywiście yansy, hansy, skarbki i thorgale. Tak przekrojowa wystawa pokazała jak wszechstronnym malarzem jest Rosiński. Albo był - bo oglądając ekspozycje łatwo można dojść do wniosku, że mniej więcej na  na poziomie Thorgala, Papież-polak komiksu zatrzymał się w rozwoju. Przestał eksperymentować, szukać wśród stylów - stał się monotematyczny i uplasował się na poziomie "Luis Royo i koledzy". Być może bełkoczę i  się nadymam, ale takie mam odczucia - jego malunki, mimo, że technicznie doskonałe, nie niosą ze sobą żadnej głębszej treści - to głównie grafiki przeznaczone dla młodszych nastolatków, którzy właśnie odkryli Tolkiena, masturbację i homoseksualizm. Tu jakiś kudłaty wojownik z mieczem lub łukiem, tu jakaś trochę ubrana dama.Szkoda, że tak uzdolniony grafik* dobrowolnie zamknął się tej niszy. Chociaż, jak sam zainteresowany podobno twierdzi (tak przynajmniej powiedziała pani kurator wystawy) - nie czuje się artystą, tylko panem, który maluje obrazki. Cóż, to wiele tłumaczy.


Jakby ktoś chciał obrazki z wystawy, to są tutaj. Żryjcie.

*Nie zapominajmy, że z wielką mocą idzie wielka odpowiedzialność.

sobota, 15 września 2012

Pryyt #4: O wyższości komiksiarzy nad resztą świata, o tym, że Szkoci są tak samo fajni jak Irlandasy, oraz o tym, że zamiast czytać słabe porno, lepiej posłuchać trochę country.

Mam brzydki, ciut wstydliwy zwyczaj. Zawsze jak odwiedzam znajomych muszę choćby rzucić okiem na ich biblioteczkę. Nieważne, że przeglądałem ją dziesiątki razy wcześniej - a nóż znajdzie się coś nowego, lub wcześniej przeoczonego. Byłem ostatnio u zaprzyjaźnionej hrabiny i trochę pofolgowałem nałogowi (a raczej nałogom, ale o tym sza!). Więc stoję sobie, oglądam grzbiety i nagle, zupełnie niespodziewanie, katem oka zauważyłem wolumin zatytułowany "Gorętsza Krew". Nie wiem dlaczego, ale wyjąłem go i popatrzyłem na okładkę. Niezachęcającą. Ohydną wręcz. Oprócz tytułu zdobił ją napis "Antologia erotycznego horroru". Pewnie odłożyłbym ją z powrotem na miejsce, gdyby nie odezwał się mój wewnętrzny dwunastoletni onanista, który kazał mi rzucić okiem na spis treści. Przeglądam nazwiska autorów, oczywiście większość nic mi nie mówi, aż tu nagle - John Byrne, zaraz potem - Kurt Busiek, i wreszcie na końcu - Grant Morrison.
Hmm, myślę sobie, pewnie jakaś przypadkowa zbieżność nazwisk, patrzę więc na biogramy. O Busieku nic komiksowego nie było, ale, na cycki papieża, iluż facetów może się tak nazywać? Następnie -  "John Byrne - Autor popularnych powieści X-Men, Spider-Man, Batman i Superman." Okeeej, idziemy dalej - "Grant Morrisson - Znany autor powieści humorystycznych m. in. Animal Man, Doom Patrol i Arkham Asylum". Fajnie, pośmiałem się, ale zaraz sprawdziłem kiedy antologia została wydana. 1992 rok, początek mrocznych lat '90 - to wiele tłumaczy.
Większość opowiadań w zbiorku była żenująco słaba - źle napisana, bazująca na ogranych poza wszelkie granice przyzwoitości kliszach, ani straszna, ani podniecająca - miejscami zwyczajnie głupia i sprawiająca wrażenie jakiś fantazji masturbacyjnych klasy B. Bardzo B. Kilka było solidnie przeciętnych (w tym Mastertona, za którym, szczerze mówiąc, nie przepadam). Najlepiej wypadli komiksiarze i Chet Williamson. Tekst Williamsona nie był właściwie ani horrorem, ani pornoskiem - ot, (bardzo) krótkie fantastyczne opowiadanko z rozbrajająco dowcipną pointą. Busiek specjalnie się nie popisał (ale też nie skaszanił - jego tekst o wampirze był po prostu przyzwoicie napisany, ale nie zachwycał), za to pozostała dwójka pokazała klasę. Byrne napisał makabrycznie zabawne opowiadanie o człowieku, który znalazłszy zaklęcie zmieniające go w upiora, wykorzystuje je, by wykorzystywać seksualnie sąsiadkę.
A już historia Morrisona wynagrodziła mi wszelkie męki związane z wcześniejszymi tekstami. To właśnie ten Morrison którego kochamy, a nie ten na którego patrzymy podejrzliwie i uśmiechamy się udając, że nam się podoba. Jego opowiadanie - Encyklopedia Braille'a jest mroczne i fascynujące. Ta krótka, ale bardzo soczysta nowelka opowiada o ślepej dziewczyny, która spotyka tajemniczego mężczyznę, przedstawiającego się jak L'Index. Dżentelmen wprowadza ją w świat bardzo perwersyjnych uciech cielesnych, a później zapoznaje ją z resztą encyklopedii. W tle przewija się też wykastrowany anioł.
Opowiadanie zostało przekształcone w komiks przez Eric Burnhamado spółki z Tedem Naifehem i opublikowane w magazynie Verotika #1 z 1994 roku.

A tak troszeczkę na boku i nieśmiało: zastanawiające - w każdym z tych opowiadań seks był przyczyną wszystkich nieszczęść, okaleczeń, śmierci itd. W każdym. Zachodzi pytanie - dlaczego? Czyżby autorzy należeli do amerykańskiego odpowiednika Ruchu Czystych Serc? Może mają jakieś problemy?
Jako praktykujący absolwent uppsalskiej szkoły psychologii czuję się w obowiązku rozwikłać tę zagadkę. Ale to innym razem.
Grant Morrison MBE groźnie patrzy.


Merida Waleczna Byłem, widziałem. Tytuł jest trochę mylący - spodziewałem się skrzyżowania Mulan z Boudiką, a dostałem opowieść o zbuntowanej nastolatce. Fajną opowieść o zbuntowanej nastolatce - księżniczce, która woli jeździć konno i naparzać z łuku niż zajmować się księżniczkowaniem. Niespecjalnie skomplikowaną, ale, na wszystkie klany Szkocji, to przecież bajka dla dzieci, nie może być zbyt zapętlona.
Merida... jest śliczna - graficznie film jest tak dopieszczony, jakby pracowała przy nim cała armia golemów. Wspaniałe puszcze, bory, krystalicznie czysta woda, olbrzymie przestrzenie - wszystko to tworzyło krainę o wiele ładniejszą od prawdziwej Szkocji. Równie fajnie wyszli filmowi Szkoci - bardzo mi się kojarzyli z Galami z komiksów o Asteriksie. Zarówno z wyglądu, jak i z zachowania. Scena bójki w sali tronowej była silnie inspirowana słynnymi bójkami na ryby. I bardzo dobrze - Asteriksowi należy się porządny hołd, a ten wyszedł naprawdę zacnie. Jeszcze odnośnie nawiązań - zastanawiam się czy imię konia Meridy - Angus, zostało mu nadane na cześć Angusa MacGyvera. Stawiam pół osła, że tak.
Humor, jak to w Disneyu/Pixaru oparty jest głównie na żartach sytuacyjnych. Niezbyt wysmakowanych, ale za to bardzo zabawnych. A to ktoś się przewróci, a to małoletnie trojaczki coś spsocą, a to banda dzielnych szkockich wojów będzie ścigać po całym zamku niedźwiedzia, i tak dalej w tym samym stylu. Jak to kogoś bawi (mnie niezmiernie), to wyjdzie z kina zadowolony.
Żeby nie było tak słodko to dodam, że muzyka jest zła. Po prostu zła. Za mało gry na dudach. A dubbing też nie nadzwyczajny. Zwłaszcza kobiet.


Powinniście słuchać więcej country Nie czytałem Fifty shades of Grey i nie wiem czy mi się chce. Niby fenomen, więc lepiej znać, coby móc wyszydzać bez wyrzutów sumienia, ale sam nie wiem. Może kiedyś. Jeśli będzie choć w 1/4 tak dobre jak kawałek 3 Shades of Black, Hanka Williamsa III, to będę ukontentowany. Hank Williams III pochodzi z rodziny o długich tradycjach muzycznych. Jego dziadek, Hank Williams, grał country. Jego ojciec, Hank Williams jr, gra country. A Hank Williams III gra bardzo groźne country, a swojego czasu udzielał się na basie w Superjoint Ritual.


sobota, 11 sierpnia 2012

Pryyt #3

W jednej sieci tanich książek rzucili ostatnio sporą partię amerykańskich albumów w bardzo sympatycznych cenach - malarstwo, architektura, design itd. Mi udało się wyszperać 25. 000 years of erotic freedom, Alana Moore'a (to krótki, ale bardzo ładnie wydany esej o historii i istocie pornografii, podejrzewam, że będzie niezłym uzupełnieniem Lost Girls) oraz Breakdowns, Arta Spiegelmana.

Breakdowns: Portrait of the Artist as a Young %@&*! składa się z dwóch części. Główna, oddzielona od reszty albumu dodatkową, kartonową okładką, to zbiór krótkich, kilkustronicowych komiksów z lat '70. Otoczona jest klamra w postaci przedmowy (w formie komiksu) i posłowia (tekst uzupełniony ilustracjami, zdjęciami). Dają one kontekst historyczny, opowiadają o początkach fascynacji Spiegelmana komiksem, jakie dzieła i twórcy go ukształtowali.

Historie zawarte w tym zbiorze prezentują sporą różnorodność graficzną - od typowego cartoonu, przez rysunek prawie-realistyczny, aż po eksperymenty ekspresjonistyczne i kubistyczne. Nie inaczej jest w warstwie fabularnej. Są tu historie na serio, czarnohumorzaste, a także eksperymenty formalne i narracje meta-komiksowe. Najlepiej, według mnie wypadł autobiograficzny komiks o samobójstwie matki artysty oraz "Ace Hole" - surrealistyczna historia o detektywie karle. Pewną ciekawostką jest pierwsza, trzystronicowa wersja Mausa, stworzona w 1972 roku. 

To bardzo dobry album - Spiegelman już wtedy był znakomitym artystą, świetnie rozumiejącym medium i odważnie z nim eksperymentujący. Zwykle wszelkiego rodzaju wstępy, posłowia, przedmowy są lepszym lub gorszym dodatkiem do danego dzieła. Tu jest inaczej - mimo, że dołączone dopiero w drugim wydaniu, wstęp i posłowie tworzą  naturalną kompozycję z tekstem głównym, a także trzymają równy mu poziom (przepyszny jest fragment, gdy Spiegelman rozmawia z synem, stojąc w cieniu pomnika wielkiej myszy).
Poszukajcie w tanich książkach, może się jeszcze trochę ostało.

Dodatkowo - dobroć z internetu: Wolverine według Bizona. Szanowni czytelnicy zapewne pamiętają Bizona z Produktu i jego fascynujących Pokoleń, opowieści o gangsterach w formie skrótów fabuły jakiegoś fikcyjnego serialu. Albo  z jakiś innych produktowych komiksów. Albo z zinów. Nieważne. dawno nie widziałem nic jego drukiem - szkoda, bo to co czasami puszcza w sieci jest bardzo dobre. Np. taka bizonowa wersja Wolverine'a - niby to świat Marvela, ale uzupełniony o element słowiańskiej menelskości/penerskości/bejowatości (do wyboru). W tej serii pasków kryształowi superbohaterowie klną, chleją, uwielbiają się bić i ogólnie zachowują się nieodpowiedzialnie. Sam Wolverine, mimo, że zawsze był outsiderem i człowiekiem trunkowym, u Bizona staje się czymś na kształt szlachetnego bezdomnego, który najchętniej by się tylko najebywał (ot, taki cytacik: "Pracuję na 3 zmiany w fabryce elementów. Mógłbym na 7, mam czynnik samogojący, ale muszę mieć czas się napierdolić."), ale cóż począć gdy niewinni cierpią? Seria jest prześmieszna, uwierzcie mi na słowo - chociaż właściwie to nie musicie, sami sprawdźcie - wszystkie (póki co) 21 pasków można przeczytać na blogasku Bizona. A na zachętę odcinek #17.


Jako, że nie samym komiksem człowiek żyje, to czasem należy przeczytać jakąś książkę. Na ten przykład niech to będzie zbiór opowiadań, szkiców i felietonów Bóg X, Wiktora Jerofiejewa. Jak powszechnie wiadomo, autor jest często mylony z innym rosyjskim pisarzem drugiej połowy XX wieku - Wieniediktem Jerofiejew, ojcem przesławnej książki Moskwa-Pietuszki. Właśnie w Bogu X, Wiktor Jerofiejew opisuje historię tych nieporozumień. A jest o czym pisać. Reszta tekstów w zbiorze dotyczy głownie miłości. Ale nie tylko - jest też trochę o kupie, zombie, ciut czystego surrealizmu. 
Na szczególna uwagę zasługuje znakomity, bardzo post-modernistyczny mini-dramat o dzieciach Puszkina. Puszkin umiera, a w pokoju obok jego potomstwo (jego oraz d'Anthesa i Mikołaja I) wyklina na tatusia - że był z niego kiepski pisarz, kurwiarz, pedofil, nudziarz. Wyzywają go od ostatnich, mieszają go z błotem i przejeżdżają walcem wulgarnej krytyki.

"Kiedy pierwszy raz wyruchał mnie w dupę, myślałem, że umrę z bólu."
"Puszkin to grafoman."
 "Gdyby d'Anthes go nie postrzelił, sama dosypałabym mu do jedzenia trutki na szczury."

Nas to może to nie wzruszać, ale jeśli wziąć pod uwagę jak wielką miłością i szacunkiem cieszy się poeta w Rosji ("Puszkin to nasz wszystko" - napisał kiedyś krytyk i literat Apołłon Grigoriew) to otrzymamy utwór niemalże na miarę karykatury Mahometa. Niemalże. No, ale to tylko taka ciekawostka. Szaleństwa utworowi dodaje fakt, że funkcjonuje ono niejako poza epokami, poza czasem. Dziatwa mówi o postaciach, które narodziły się długo po śmierci Puszkina - wspominają Dzierżyńskiego, Hitlera i Pielewina ("A mnie Pielewin. Przez jedną noc przeczytałem wszystkie jego dzieła. Kultowa postać. Jak Zagoskin"). 

Reszta tomu trzyma (z małymi wyjątkami) niemalże tak samo wysoki poziom jak Dzieci Puszkina. Kilka tekstów to kopalnia cudownych bon motów - jak np.: 
"Jeśli twoja żona czy dziewczyna znajdzie sobie kochanka, koniecznie spotkaj się z nim i poproś, żeby wyjebał cię w dupę. Jeśli wyjebie, to wszystko będzie dobrze."

Trochę słabo, że w zbiorku znalazł się jeden tekst opublikowany wcześniej w książce Świat diabła - chyba tylko po to żeby za dobrze nie było. Trudno, zdarza się. Życie toczy się dalej.
Jeśli ktoś jeszcze nie zna twórczości "tego drugiego Jerofiejewa", to spokojnie może zacząć od Boga X.






Jako, że nie samą sztuką człowiek żyje, to czasem należy się gdzieś wybrać i odrobinę zgłuszyć. Można na przykład pojechać do Katowic - ja byłem tydzień temu na Off Festivalu, coby zobaczyć Henry'ego Rollinsa (szalenie sympatyczny i zabawny człowiek) i Swans (rozkurwili kosmos). Ale co zrobić jak akurat w Kato nie ma żadnego festiwalu (a tak się czasem zdarza)? Ano, można zajść do Białej Małpy (ul. 3 maja 38) i wypić jakieś zacne piwko, które nie smakuje jak fiut. Knajpa należy do moich znajomych ze szczenięcych, licelanych czasów i oferuje szeroki wybór piw, z których żadne nie smakuje jak fiut. Są piwka zagraniczne, regionalne, miodowe, pszeniczne, ciemne, jasne, ale, lagery - czego tylko uczciwa dusza może zapragnąć - i zapewniam, żadne z nich nie smakuje jak fiut. Szczególnie polecam ale prosto z Kentu - Bishop's Finger. Naprawdę twarde, potężne piwo. Oddziela chłopców od mężczyzn.



piątek, 10 sierpnia 2012

Dobry nacbol Zachar

Zachar Prilepin, jak sama nazwa wskazuje, jest rosyjskim pisarzem. Kiedyś był żołnierzem, wałczył w Czeczenii. Zdobył też sporo nagród (za pisanie, a nie za strzelanie do Czeczenów). Należał do Partii Narodowo-Bolszewickiej. Czyli grupy miłych pań i panów, wyznających ideologię łącząca w sobie komunizm i nazizm. Narodowi bolszewicy marzą o powrocie państwa opiekuńczego na wzór Związku Radzieckiego i podpierają to wielkomocarstwową retoryką. Narodu nie rozpatrują w kategoriach etnicznych, ale kulturowych - Rosjaninem dla nich jest ten, kto utożsamia się z rosyjską kulturą. Aktywnie bronią obywateli rosyjskich mieszkających na terytorium byłych republik radzieckich.

I nie ma w tym nic dziwnego (no, dobrze - trochę jest) jeśli wziąć pod uwagę, że partię założyli pisarz-skandalista Eduard Limonow (którego Sołżenicyn nazwał kiedyś "małym insektem piszącym pornografię")*, muzyk punkowy Jegor Letow (grupa Grażdanskaja Oborona) i filozof oraz ideolog polityczny (przedstawiciel eurazjatyzmu) Aleksandr Dugin. Partia działała w latach 1992-2007, aktualnie jej zwolennicy skupieni są w ramach bloku Drugaja Rossija (jest to sojusz kilku partii opozycyjnych, na czele stoją Limonow i Garri Kasparow). Nacbole (bo tak się określa sympatyków tej partii) uczestniczyli (uczestniczą) w większości manifestacji anty-rządowych, chuliganią, przeprowadzają akcje protestacyjne - są głośni i obecni. Oraz regularnie zamykani w aresztach. Jedną z ich najsłynniejszych akcji było zajęcie budynku Ministerstwa Zdrowia i wyrzucenie przez okno portretu Putina. Obraz został zakupiony wcześniej, a nie zdjęty ze ściany biura, coby uniknąć oskarżeń o zniszczenie mienia państwowego.

Ale ja tu się rozpisuję o nacbolach, a miałem o Prilepinie. Trudno, przyda się później.

Póki co, w naszym prześlicznym kraju wyszły dwie jego książki. Pierwsza - Patologie - przedstawia historię grupy żołnierzy podczas wojny w Czeczenii, druga, zatytułowana Sańkja, opowiada o młodych, idealistycznych nacbolach.

Patologie są debiutancką książką Prilepina i, jak to często w tym przypadku bywa, nie porażają oryginalnością. Tekstów kultury o wojnie w Czeczeni powstało multum i zapewne wiele jeszcze powstanie (Już teraz obie wojny na tych terenach nazywa czasami się "rosyjskim Wietnamem") - Patologie są tylko jednym z nich. Mamy więc oddział wojskowych, którzy właśnie przyjechali do Groznego. Żołnierze pija, palą, żartują i mordują miejscową ludność. Standard raczej. Główny bohater, Jegor, nie różni się zbytnio od swoich kolegów - robi dokładnie to co oni, z tym, że czytelnik ma okazję poznać jego myśli, przeczytać co nurtuje go w czasie wolnym od wspomnianych zajęć. A myśli Jegor głównie o domu. Wspomina swoje dzieciństwo, swój związek z niejaką Daszą. I jak tak wspomina, to się aż człowiekowi robi tęskno. Fragmenty, gdy bohater ucieka myślami z pola walki są najlepszymi w całej powieści - reszta to solidna, dobrze napisana historia, ale tylko tyle.

Sańkja jest już książką późniejszą, dojrzalszą i o bardziej nietypowej tematyce. Tytułowy bohater i jego kumple należą do wspomnianej wcześniej partii Narodowo-Bolszewickiej. Młodzieńcy są rozczarowani współczesną Rosją, uważają, że za komuny było lepiej. Wywodzą się z warstw, które przegrały w skutek przemian ustrojowych - ZSRR wspominają jako idylliczną krainę dzieciństwa. Są za młodzi by pamiętać gułagi, cenzurę, prześladowania obywateli. To skończeni idealiści - widzą niesprawiedliwość, biedę, niechęć państwa do pomocy i chcą coś z tym zrobić, a ze znają jedynie przemoc, to w tenże sposób postępują. Chuliganią, krzyczą - w pewnym momencie Sańkja wyjeżdża do Rygi, dokonać zamachu na antyrosyjsko nastawionego sędziego. Nacbole zdają sobie sprawę z beznadziei ich buntu, widzą, że włąściwie mało kto podziela ich poglądy, a wiele osób odnosi się do nich wrogo, ale mimo to robią swoje, bo "tak należy", bo chcą być w porządku ze swoim sumieniem.

To trochę współczesne Biesy, ale jednocześnie Anty-Biesy. Dostojewski swoich rewolucjonistów się bał, przedstawiał ich jako poważne zagrożenie dla ładu. U Prilepina jest na odwrót - to system jest zły, a rewolucja niesiona na barkach jego bohaterów może uratować Rosję.


Proza Prilepina jest poruszająca, wręcz chwytająca ze serce. Na pierwszy rzut oka, biorąc pod uwagę suchą biografię, można się spodziewać twardego nihilisty, skurwysyna-ludojada. A tu niespodzianka, po bliższym poznaniu jego twórczości ma się wrażenie, że to bardzo miły, (prawie) młody człowiek. Wrażliwy, uczuciowy - ciut niepasujący do otaczającej go rzeczywistości. Zdaje sobie sprawę z okrucieństwa świata i takim go opisuje - złym, pełnym bólu i okrucieństwa, dodając do niego jednak drobne elementy nadziei, trudno uchwytnego szczęścia, którego bohaterowie starają się za wszelką cenę trzymać. Dla Sańkji będą to przyjaciele i idea (nie ideologia), dla Jegora - wspomnienia o domu.

Szczerze polecam obie książki Prilepina. Mimo, że Patologie nie wnoszą za wiele do tematu wojny w Czeczeni, to jest to dobra literatura, trafnie opisująca tamtejszą sytuację z punktu widzenia zwykłego żołnierza. Sańkja z kolei bardzo udanie przedstawia obraz społeczno-polityczny wspołczesnej Rosji. Kolejna jego powieść - Czarna małpa - ma się ukazać w maju przyszłego roku. W wydawnictwie Stasiuka, oczywiście.



*Coś w tym jest, ale jego książka To ja, Ediczka jest naprawdę niezła. Chociaż bardziej mi pasuje jej francuski tytuł (w wolnym tłumaczeniu) Rosyjski poeta woli dużych murzynów.

piątek, 27 lipca 2012

Człowiek-Alzheimer daje radę

Ktoś kiedyś mi opowiedział historię jakoby Terry Pratchett, po tym jak publicznie ujawnił, że choruje na Alzheimera, zapowiedział, iż napisze jeszcze tylko dwie książki, po czym zajmie się swoją eutanazją. A to było pięć książek temu. Jakoby. Pewnie zapomniał. Hahaha. 

Nie żebym narzekał. Sir Terry Paratchett jest brytyjskim skarbem narodowym, bezczelnie eksploatowanym przez resztę świata, i powinien działać jak najdłużej. Najlepiej byłoby go zamknąć w jakimś  bardzo wygodnym lochu, z dala od przedmiotów, mogących służyć do odebrania sobie życia, i przekonać go, delikatnie, acz stanowczo, by pisał aż do usranej śmierci. Zwłaszcza, że jego ostatnie książki trzymają naprawdę wysoki poziom.
Rycerz Terry poważnie podchodzi do swoich obowiązków.
Są inne od wcześniejszych, to prawda. Mroczniejsze, bardziej gorzkie, z mniejszą dawką potłuczonego humoru - utrzymane w stylu, który z braku lepszego terminu określiłbym jako społeczne dark-fantasy. Nie napiszę, że podejmują "poważne tematy", bo powieści Pratchetta zawsze je podejmowały. Tylko, że te ostatnie podejmują je poważniej.

Niuch zaczyna się sielsko-angielsko. Komendant Samuel Vimes, diuk Ankh, wraz z małżonką, sześcioletnią latoroślą i wiernym kamerdynerem (fachowa nazwa: dżentelmen dżentelmena) wyruszają do wiejskiej posiadłości. Na wakacje.  Na miejsce towarzystwo niczym z powieści Agathy Christie - obowiązkowy emerytowany pułkownik, równie obowiązkowy lokalny pastor (kapłan Oma), jakże obowiązkowa matrona z córkami na wydaniu oraz kilku podejrzanych i wysoko postawionych typów. Synek komendanta odkrywa uroki wsi, powiększając swoją kolekcję kupek, a Vimes, jak to stary glina, ani myśli wypoczywać, tylko od razu zaczyna węszyć za jakąś zbrodnią lub chociażby drobnym przestępstewkiem. I, jak można się było spodziewać, znajduje ją. Większą niż się spodziewał. W tym momencie klimat opowieści zmienia się całkowicie - z sielankowego kryminału przechodzi w bardzo ponurą historię o pogardzie, nienawiści, niewolnictwie i możnych, którzy, jak zwykle uważają, że stoją ponad prawem.

Niuch to całkiem niezła, mocna książka, przypominająca nieco Łups!, choć ciut od niego słabsza. Podobny jest nastrój całej opowieści, występują też niemal ci sami główni bohaterowie. Wielka szkoda, że sir Terry nie wykorzystał do końca okazji do sparodiowania angielskich powieści kryminalnych (i nie tylko). Świetnie zagrało to w czym sir Terry jest mistrzem, czyli postaci. Interesującą nową bohaterką, (choć potraktowaną po łebkach) jest Felicity Beedle - pisarka, składająca się z nawiązań do znanych angielskich autorek - m. in. J. K. Rowling i Jane Austen. Bardzo ładnie też rozwinięto postać Willikinsa, dżentelmena dżentelmena Vimesa, który w tej książce stał się pełnoprawną, prawie pierwszoplanową postacią i jednocześnie bardziej morderczą wersją idealnego waleta Jeevesa z cyklu powieści P. G. Wodehouse'a. Do tego, oczywiście sam komendant Vimes, który już od dawna jest jednym z bardziej intrygujących światodyskowych bohaterów.

Mógłbym ponarzekać, że książka jest trochę za mało zabawna, że znów eksploatuje temat uciskanej biedoty i krwiożerczych bogaczy. Mógłbym, ale warto zauważyć, że sir Terry ma już swoje lata, a do osób starszych należy się odnosić z szacunkiem i wybaczać im drobne potknięcia. A skoro tak, to Niucha polecam, tak, jak najbardziej - kupcie, bądź ukradnijcie (ale raczej z księgarni lub jakiemuś dzieciakowi, bo ebooki się słabo czyta).

A w dzisiejszym odcinku "Powinniście słuchać więcej country" gościmy Maynarda Jamesa Keenana (Tool, A Perfect Circle) wraz z zespołem Puscifer. Kawałek jest odrobinę anty-country. Ale tylko odrobinę.

czwartek, 26 lipca 2012

Himilsbach (prawie) bez Maklakiewicza


Pewna dama idąc z synkiem zauważyła leżącego w rynsztoku pijaka. Pokazując na niego palcem, mówi do synka:
- Widzisz synku, jak się nie będziesz uczył, to tak skończysz.
Na co młodzieniec:
- Ależ mamo, to jest znany aktor i literat, Jan Himilsbach.
Wtedy Himilsbach podniósł głowę i grzecznie spytał:
- I co, głupio ci teraz, ty stara kurwo?! 




Taki podobno właśnie był Jan Himilsbach. Aktor, pisarz, czołowy pijak PRL-u. Większość osób kojarzy go głównie z filmów (Rejs, Wniebowzięci, Brunet wieczorową porą), opowiada się o nim anegdoty, podobne do tej przytoczonej wyżej, rzadko jednak mówi się o jego twórczości prozatorskiej. A szkoda, jego pisanina jest naprawdę dobra. Himilsbach-aktor był samoukiem, podobnie Himilsbach-autor. Pisał głównie o rzeczach znanych mu z autopsji - życiu prostego robola, bezrobotnego, pijaka. Przedstawiał  doły społeczne z całym  dobrodziejstwem inwentarza. Bohaterami jego opowiadań są zwykle żule, złodzieje, prostytutki i szeroko pojęty proletariat. Himilsbach doskonale oddawał klimat tych środowisk. Świat jego opowiadań jest okrutnym, nieprzyjemnym miejscem. Ludzie dzielą się na złych, słabych i zwyczajnie kombinujących jakby tu w miarę przeżyć do pierwszego. Polska w jego twórczości to z jednej strony kraj zniszczony przez wojnę, z drugiej ledwo, ledwo odbudowującym się pod władzą komunistyczną. Himilsbach subtelnie uderza w przedstawicieli nowej władzy i nowy porządek, drwi z sołżenicynowskich "wykształceńców". Dostrzega kalectwo ówczesnych elit i brak tych przedwojennych. Ludzi z wyższych sfer prawie u niego nie ma, a jeśli już się pojawiają to są to emigranci, lub jednostki zdegradowane społecznie, jak tytułowy bohater opowiadania Hrabia, który niedostawszy się, ze względu na pochodzenie, na żaden uniwersytet, zmuszony jest parać się kamieniarstwem.

Po tym co napisałem, można by pomyśleć, że proza Himilsbacha jest strasznie pesymistyczna. Otóż nie. Narrator podchodzi do opisywanych wydarzeń z pewnego rodzaju ludowym fatalizmem, miejscami przechodzącym w równie ludowy stoicyzmem.  Mimo, że autor nie oszczędza swoich bohaterów, oni sami zdają się tym zbytnio nie przejmować. Nie ma pieniędzy? Zdarza się, może kiedy indziej będą. Zgarnęli cię gliniarze? Też się zdarza. Matka ci umarła? No, i cóż na poradzisz, ludzie umierają - zdarza się. Przyjmują swój los takim, jaki jest, płyną z prądem, nie starając się na siłę zmieniać swojego życia. Do tego autorem rzuci od czasu do czasu jakimś żartem, doprawi zgryźliwostką  - ot, tak dla smaku. Miejscami wręcz kpi z mniejszych i większych dramatów swoich postaci, jakby mówił - a czymże jest twoje nieszczęście wobec całego świata? I większość opowiadań utrzymana jest w takim gorzko-słodko-kwaśnym smaku - proporcje bywają różne, przeważają te gdzie dominują klimaty ponuro-prześmiewcze, ale zdarzają się też takie, gdzie gorzkie komponenty ograniczone są do minimum.

Styl jest idealnie dopasowany do opisywanych sytuacji - surowy, pozbawiony zbędnych ozdobników, a jednocześnie soczysty i bardzo autentyczny. Szczególnie czuć to czytając dialogi - to jest po prostu żywy język ulicy wczesnego PRL-u.

Czujcie się zachęceni. Najlepiej zabrać się od razu za Opowiadania zebrane. Cegłę (600 stron jak w ryj) można zakupić po taniości we wszelkiej maści "tanich książkach".










Dodatkowo: żeby nie było, że Maklakiewicz pojawił się jeno jako morda w reklamie pewnego sklepu, prezentuję Maszinowy komiks Michała Rzecznika.


Niespodziewanie - kolejny odcinek cyklu "Powinniście słuchać więcej country", a w nim świeżynka i jednocześnie odgrzewany kotlet - piosenka Highwayman w wykonaniu Macieja Maleńczuka (zwanego Panem Maleńczukiem), Gienka Loski (zwanego Spierdalajżulu) Johna Portera (zwanego Kwaśnym Josephem) i Adama Nergala (zwanego Nergalem). Zwrotki #1 i #3 (śpiewane odpowiednio przez Nergala i Pana M.) wypadły bardzo sympatycznie, pozostałe raczej słabo. Czyli pół na pół. Najlepiej w tych fragmentach wyciszać sobie piosenkę i puszczać wykonanie prawdziwych Highwaymenów. A cała płyta - Psychocountry - jest raczej sympatyczna. Gdyby nie arcychujowa okładka, to mógłbym ją nawet polecić.

piątek, 1 czerwca 2012

Pryyt #2

Avengersi. Bawiłem się dobrze.

Fabuły nie było za wiele (klasyczny schemat - drużyna się zbiera - drużyna przegrywa pierwsze starcie - drużyna się przegrupowuje i tryumfuje na końcu),  sensu takoż. W zamian za to - wybuchy, strzelanie, wybuchy, naparzanie się po mordach, wybuchy, obiekty spadające z dużej wysokości, wybuchy, rzucanie ciężkimi przedmiotami, strzelanie, wybuchy, strzelanie z łuku. I wybuchy.

Film zawdzięcza wszystko (tzn. prawie wszystko, bo są jeszcze wybuchy) aktorom, którzy wcielili się w tytułową zbieraninę herosów. Po kolei. Na czele Samuel L. Jackson/Nick Fury. Wielki i twardy. Prawie tak twardy jak w Pulp Fiction.
Thor - czuły barbarzyńca, niby taki surowy buc z północy, ale jednak nie beka za często i włosy ma ładnie uczesane, a pachy elegancko wygolone.
Tony "Człowiek Żelazo" Stark - Downey jr po raz trzeci w tej samej roli. Wychodzi mu to tak naturalnie, że chyba się po prostu przyzwyczaił. Prawdopodobnie już do końca życia będzie grał Iron Mana. Z przerwami na Sherlocka (chyba, że mu Moffat zakaże).
Trochę się lękałem, że Raffalo jako Banner/Hulk nie doskoczy do poprzeczki zawieszonej przez Nortona (tak, wiem film był taki se, ale Norton był klasa), ale na szczęście mu się to udało. Wyśmienicie wyszły jego dialogi ze Starkiem, a samo samo wykonanie Hulka to główny powód dlaczego Bóg stworzył komputery.
Jeremy Renner jako Hawkeye - chyba nie kojarzę człowieka z żadnego innego filmu (poza Thorem, ale to się nie liczy), czyli nie wiedziałem za bardzo, czego się po nim spodziewać. I niespodziewajka, jego postać okazała się być jedną z ciekawszych - twardy rzouniesz, bez supermocy, ale za to z mroczną i tajemniczą przeszłością, oraz trudnymi relacjami łączącymi go ze Skarlet. Gratis blaza na ryju godna Entombeta.
Kapitan Ameryka - teoretycznie prawdziwy bohater, lider - w rzeczywistości patetyczny prostaczek, sadzący gafy pod tytułem "Jest tylko jeden bóg". Postać jest po prostu zabawna, w stylu "Hoho, jaki on pociesznie niedostosowany, skąd on się urwał? Z 1945 roku? Hohoho!". Nie, zdecydowanie nie american hero. Zawiodłem się. Ech, gdyby tylko do tej roli zaangażowano Nathana Filliona, a nie faceta, wyglądającego jak "skocz po wino i nie pij z nami".
Skarlet - wiadomo.

Prawdziwy Kapitan Ameryka          
Nieudany eksperyment szalonego naukowca


















                               


 Mimo tak wielu bohaterów, udało się uniknąć efektu Loeba - każda postać została przedstawiona w miarę solidnie, nie miałem wrażenia, że jakaś persona jest tam wklejona jako dekoracja - "bo musi być". A jeszcze udało się zręcznie wkręcić agentów S. H. I. E. L. D..

Słabiej wypadłą strona przeciwna. Jeszcze biomechaniczne, robalowate ufoludy robiły dobrze (fajnie wybuchały), ale sam główny zły - Loki, no cóż... Lubię Toma Hiddlestona, ale bóg kłamstw w jego wykonaniu jest raczej śmieszno-żałosny niż groźny. Opętańczo pragnący władzy, zazdrosny o swojego przybranego brata, Thora. Bardziej przypominał Gargamela niż kogoś kto mógłby się mierzyć z drużyną najpotężniejszych bohaterów Ziemi. Jego nadęte, paranoiczne przemowy brzmiały niczym "Jak ja nie cierpię tych smurfów!".

"Avengersi" są niezłym filmem, nie tak dobrym wprawdzie jak chcieli by niektórzy, ale zupełnie zacnym. Raczej nie mam ochoty na ponowny  seans, niemniej bardzo mnie interesuje co zrobi Whedon w kolejnych filmach o superbohaterach.

Ale jak wiadomo, filmy są dla małych dzieci i studentów filmoznawstwa - prawdziwi mężczyźni czytają komiksy. Na przykład nowego Hellboya:

Hellboy. Dziki gon. Rogaty wraca na Wyspy Brytyjskie i zaczyna zabawę z mitami arturiańskimi, elfami i resztą tamtejszego tałatajstwa. Bierze udział w polowaniu na olbrzymy i odkrywa bardziej chwalebną gałąź swojego drzewa genealogicznego.

Historia Hellboya zagęszcza się i zmierza ku finałowi. Powracają wątki z dużo starszych opowiadań. Na jedną z głównym postaci wyrosła dziewczynka (a właściwie teraz już kobieta) uratowana przez Czerwonego w Wisielcu. Ważną rolę zaczął pełnić Klub Ozyrysa (Natura bestii z tomu Prawa ręka zniszczenia).

To chyba najlepszy tom od czasu Obudzić diabła. Historia porywa od samego początku. Już po pierwszych kilku stronach opowieść pochłonęła mnie bez reszty Niesamowity nastrój, zawsze będący mocną stroną Hellboya, w tej części osiągnął niemalże wymiar realny. Autorom udało się wytworzyć klimat fantastycznej tajemniczości, którego w serii nie było od czasu... no, właśnie "Obudzić diabła". Przy lekturze tego tomu czułem się jakbym był młodszy o dziesięć lat i dopiero zaczął poznawać komiksy Mignoli. Po kilku mniej porywających tomach cała magia wróciła.

Ilustracje ponownie tworzy Duncana Fegredo. W wydanych w Polsce dwóch pierwszych tomikach z przygodami BBPO pojawił się zastęp rysowników, którzy mniej lub bardziej udanie kopiowali Mignolę. Kopiowali. Niby coś tam próbowali dodawać od siebie, ale widać było, że starają się możliwie wiernie naśladować styl Dużego Mike'a. Fegredo to zupełnie inna liga. To równorzędny artysta, realizujący własną wizją świata Hellboya, jednocześnie czując zamysł scenarzysty. Jego grafiki są o wiele bardziej szczegółowe od tych mignolowych. Zachowując mięsistość, właściwą dla serii, wprowadzają pewną eteryczność. Ciężka, monumentalna kreska Mignola doskonale tworzyła nastrój tajemniczości przez uproszczenia i niedopowiedzenia. Fegredo dodał do tego delikatność - to przecież historia o elfach i magii.



Duncan Fegredo - Jay and Silent Bob



A tutaj jeszcze jeden obrazek Duncana - Hellboy w kamizelce Sons of Anarchy. Jakby ktoś nie załapał dowcipu, to wyjaśniam - w serialu "Sons of Anarchy" jedną z głównych ról gra Ron Perlman - filmowy Hellboy. 
Żartuję, oczywiście, że wszyscy załapali.








WTEM!

Przenoszę na blogaska bestsellerowy cykl "Powinniście słuchać więcej country"*. Od dzisiaj pod każdą notką będzie umieszczona piosenka z Dzikigo Zachodu, wraz z krótkim tekstem o charakterze satyryczno-edukacyjnym.

Na pierwszy ogień idzie Dolly Parton i jej szlagier Jolene. Piosenka tęskna smutna, opisująca nieszczęśliwy trójkąt miłosny. Podmiot liryczny błaga tytułową Jolene, by zostawiła w spokoju jej chłopa, który tą najwyraźniej darzy jakimś uczuciem. Sytuacja niezręczna - jakkolwiek postąpi Jolene, ktoś będzie w dupie - uwiedzie faceta - podmiot liryczny zapłacze się na śmierć, odczepi się od niego - biedak będzie tęsknił i swoje frustracje wyładowywał na podmiocie lirycznym. Nie wiemy jak na całą sprawę zapatruje się Jolene. Może być też tak, że obie panie mają się ku sobie (podmiot liryczny opisuje Jolene w samych superlatywach).
Najlepiej jakby wyjechali do Utah, zostali mormonami i żyli w wesołym trzyosobowym małżeństwie.




Piosenkę coverowali m. in. White Stripes, Strawberry Switchblade i Rykarda Parasol (jej wersję da się słuchać).

*Wcześniej na pejsbuku, gdzie cieszyć się nim mogli nieliczni wybrańcy.

czwartek, 26 kwietnia 2012

Jebać księży, czyli o "Kochanku Czerwonej Gwiazdy" słów kilka

Witold Jabłoński - pisarz, poganin, okultysta, libertyn-intelektualista, znawca teatru, drzewiej sekretarz Andrzejewskiego znany jest głównie z tetralogii fantastycznej "Gwiazda Wenus, gwiazda Lucyfer". Muszę przyznać, że seria, opowiadająca dzieje śląskiego maga Witelona, należy do moich ulubionych sag fantasy. Nie, żebym był fanem gatunku, chociaż sporo tego typu literatury się przeczytało w latach młodzieńczych. Książki Jabłońskiego jako jedne z niewielu przetrwały próbę czasu. Może dlatego, że nie jest to klasyczne fantasy - raczej powieść historyczna z wątkami fantastycznymi i sporą szczyptą starego, dobrego satanizmu.
Ale nie będę pisał o tym cyklu. Nie teraz. Może innym razem. Dzisiaj opowiem o dużo wcześniejszym płodzie (o tak, to dobre określenie) monsieur Witolda - Kochanku Czerwonej Gwiazdy. Książka powstała dobre dwadzieścia lat temu. Na zamówienie. Jednak zanim powieść zdążyła się ukazać, wydawnictwo wyparowało. Cóż, w tym czasie takie rzeczy się zdarzały. Dopiero w zeszłym roku Kochanka... opublikowało wydawnictwo Abiekt.pl (niedziałające już, niestety).

Fabuła jest prosta - młody seminarzysty (typ cherubinka) spotyka równie młodego krasnoarmiejca (typ wschodniego macho, aczkolwiek nie do końca) i zakochuje się w nim. Z wzajemnością. Życzliwe im osoby starają się pomóc tej miłości, a strażnicy moralności (zarówno po jednej jak i drugiej stronie barykady) rzucają im kłody pod nogi. Ot, Romeo i Julia na miarę tamtych czasów.

Równorzędnym wątkiem jest historia pięknego syna czerwonych notabli, który to młodzieniec, wulgarnie mówiąc, puszcza się na lewo i prawo. Stacza się beztrosko na dno, wpada w coraz gorsze towarzystwo, pojawiają się narkotyki i handel śmiesznymi rzeczami, wykradzionymi Armii Czerwonej.  Kolejną postacią w powieści jest jego siostra - aktorka, grająca w tytułową rolę w inscenizacji Justyny, Boskiego Markiza. W wolnych chwilach zajmuje się wróżeniem z kart tarota. Dziewczyna wydaje się być quasi-narratorką powieści, jako, że każdy rozdział jest nazwany od karty, a ich treść jest w ten czy inny sposób powiązana z odpowiednimi figurami tarota.

Tak jak napisałem wcześniej - książka miała być romansem gejowskim, jednak mimo, że wątki homoseksualne są wszechobecne, to Kochanek... podejmuje bardziej uniwersalne zagadnienie wolności jednostki. Przez pryzmat historii o zakazanej miłości Jabłoński pokazuje ucisk człowieka przez społeczeństwo, przebrzmiałe normy obyczajowe, oraz władze - zarówno świeckie, jak i duchowne. Do najlepszych fragmentów powieści należą te, przedstawiające zmiany zachodzące w Polsce na przełomie lat '80/'90. Pokazany jest progres ekonomiczny, większa swoboda wypowiedzi, ale też zmiany jedynie pozorne - partyjni prominenci stają się dobrze prosperującymi kapitalistami, a cenzura komunistyczna zostaje zastąpiona przez kościelną. Tej ostatniej kwestii autor poświęca najwięcej miejsca, przekonując, że nieważne z która partia (banda?) rządzi, zawsze dąży ona do ograniczenia swobód obywatela.

Ilustracje są najeżone kutasami, niczym obrazki Ojca Rene, co trochę kłóci się z treścią, jako, że Jabłoński opisuje kwestie łóżkowe raczej zmysłowo niż pornograficznie. Lub też posługując się rozkosznymi metaforami, np.: "Po chwili parowóz dziejów z czerwoną gwiazdą na czubku wjechał z całym impetem do czarnego tunelu". Prawda, że urocze?

Nie jestem gejem, ani specem od literatury gejowskiej. Kochanka ... mogę więc ocenić tylko jako książkę po prostu. Nie będę roztrząsał na ile realnie opisuje środowisko homoseksualistów doby transformacji, ani czy rozterki młodych homoseksualistów rzeczywiście tak wyglądają. Jabłoński zna te kwestie z autopsji, więc pozostaje mi zaufać mu, że przedstawił je w miarę wiernie.

Główną wadą Kochanka ... jest jego długość - książka jest zdecydowanie za krótka. Akcja toczy się zbyt szybko, a w wielu fragmentach przydałoby się pewne uspokojenie, chwila refleksji, czy dodatkowy opis. Autor umieścił w tej skromnej mikro-powieści mnogość ciekawych postaci i sporo, równie interesujących, wątków. Niestety, większość z nich została przedstawiona bardzo pobieżnie. Niektóre aż błagają o rozwinięcie, inne zdają się być niepotrzebne.
A to mogłaby  być naprawdę dobra książka! Jabłoński ma spory talent narracyjny, a także niezwykłą lekkość i jednocześnie elegancję języka. Jego historie dosłownie płyną, a dialogi skrzą się dowcipem. Naprawdę, wielka szkoda, że nie nie poświęcił tej historii więcej czasu - czytelnik dostał właściwie jedynie szkic powieści, pozostawiający ogromne uczucie niedosytu.

Piosenka adekwatna, bo heteroseksualni mężczyźni nie powinni tworzyć popu. Zupełnie im to nie wychodzi.

Właściwie bardziej pasowałby kawałek Dark Age of Love Coila, ale - na rany Wilde'a - ileż można.

czwartek, 5 kwietnia 2012

Kultyści przechodzą do mainstreamu

Idę ci ja sobie ulicą i nagle widzę coś takiego:

Kultowe lodówki. Kultowe. Czyli dla członków jakiegoś kultu. Kultystów. Miło, że ludzie o nietypowych poglądach religijnych znaleźli swoje miejsce w globalnej wiosce. Ktoś chce na nich zarobić. Stali się targetem. Od tego już tylko jeden mały krok do powszechnej akceptacji.
Dodatkowo, taka lodówka to wspaniała rzecz. Dzięki temu nie trzeba będzie już trzymać rytualnych ingrediencji w zatęchłych, wilgotnych piwnicach. A w sytuacji, gdy ktoś trzyma np. krew dziewiczą w swojej zwykłej lodówce, zniknie ryzyko, że nieuważna żona lub kochanka, przez przypadek doda jej do sałatki.

Z ulotki reklamowej:

"Półki dostosowane do przechowywania ludzkich głów uciętych w czasie jakiegoś ważnego rytuału. Specjalne przegródki na wyrwane serca. Szuflady do przechowywania wnętrzności do wróżenia."

Chyba kupię sobie od razu dwie.


A jak już jesteśmy przy sprawach mrocznych i fascynujących, to przypomniała mi się zabawna anegdotka.

Chodziłem wtedy do podstawówki. Miałem kolegę. Takiego Pawełka. Razem z nim lubiliśmy robić głupie dowcipy – wypuszczać powietrze opon, smarować gołębie masłem, dosypywać soli do ciastek... Takie tam. Pewnego razu dzwoniliśmy do drzwi i uciekaliśmy, zanim właściciel nie otworzył. Zrobiliśmy taki numer w kilku domach, i dochodzimy do dwupiętrowego bliźniaka. Ja się chowam w krzakach, Pawełek dzwoni do drzwi. A drzwiami był Yog-Sothoth. Pieprzony Yog-Sothoth. Nigdy więcej nie widziałem Pawełka.

Wyobrażacie to sobie?! Pieprzony Yog-Sothoth!

H.P. Lovecraft Historical Society - "I saw mommy kisiing Yog-Sothoth"

poniedziałek, 2 kwietnia 2012

Wejście tylko dla alienów.

Wczoraj byłem na Pasji, Krzysztofa Pendereckiego. Spektakl miał miejsce w kompleksie znanym gawiedzi jako Alvernia Studios. Jak sama nazwa wskazuje, obiekt znajduje się w Alwernii (niedaleko od Krakowa) i jest to studio filmowe. Nie mam pojęcia co tam kręcili, i szczerze mówiąc jakoś mnie to specjalnie nie interesuje - liczy się ciekawa architektura tego miejsca. Zespół budynków składa się z kilkunastu sporych kopuł, połączonych przezroczystymi tunelami. Do tego dochodzą bardzo dziwaczne, acz urokliwe drzwi, prowadzące do poszczególnych kopuł. "To jakaś pierdolona stacja kosmiczna" - jak powiedziałby Poeta. I słusznie. Zanim kompleks został zaadaptowany na potrzeby kolesi od ruchomych obrazków, służył kosmitom do przeprowadzania eksperymentów na miejscowej ludności.

Jakość zdjęcia tłumaczy dziwna fizyka tego miejsca.



Legenda głosi, że tych drzwi wcale nie projektował H. R. Giger. Tylko inny facet, który aktualnie jest mu winny dużo pieniędzy.

Zdjęcie zrobione przez przypadek, kiedy uciekałem przed strażnikami w śmiesznych maskach.

O tutaj jest link, jakby ktoś chciał tam sobie urodziny urządzić: www.alvernia.com

A sam koncert/spektakl? Hmm... Spodziewałem się czegoś więcej po Pendereckim. Muzyka była dobra, ale mało porywająca. Miejscami się nudziłem. Aktorzy, krążący wokół sceny też nie robili szczególnego wrażenia. Ale może ja się po prostu nie znam i jestem burakiem bez szkoły. Za to bardzo mi się podobało jak Pan Krzysio dyrygował. Tak niespiesznie. Dostojnie. Czuć było moc w tych ruchach.



Piosenka na dziś z zupełnie innej bandy, bo nazwa bloga (czasami) zobowiązuje.