sobota, 19 listopada 2011

Industrialowo-młodopolsko

Wybrałem się wczoraj na koncert "Śmiałka". Koncert nietypowy, gdyż wszystkie piosenki były muzycznymi interpretacjami wierszy Tadeusza Micińskiego. Wyszło przepysznie. Utwory Miciniśkiego same z siebie są bardzo bardzo meliczne, a z kolei teksty "Śmiałka" już wcześniej były bardzo micińskie (tak, to był koncert pod tytułem "patrzcie od kogo zrzynamy"). Do tego mroczna industrialowo-rockowa muzyka pasowała idealnie - ciężkie, groźne dźwięki świetnie oddawały diaboliczny nastój twórczości Micińskiego, jednocześnie nie tracąc swojego oryginalnego stylu.
Ech, czuć było tę szaloną, mistyczną atmosferę początku poprzedniego wieku, gdy pisała się Księga Tajemna Tatr, a po Galicji kroczył Stach Przybyszewski.

Żeby nie być takim hurra-masturbującym-się, trochę przytyków: zabrakło rozbuchanej oprawy wizualnej, tak charakterystycznej, dla regularnych występów zespołu, także koncert był trochę za krótki, ale cóż - taka uroda darmowych koncertów.

Poważnie, bardzo chciałbym zobaczyć ten program w wersji pełnej - z makijażami, kostiumami, tancerzami, kultystami i Rafałem Śpiewakiem.


Poniżej: micińskie teledyski promujące tegoroczną edycję Castle Party, której zespół ostatecznie nie wystąpił (lol). Tłumaczy to poniekąd obecność na koncercie zastępów hipster-gotów.




poniedziałek, 14 listopada 2011

Pryyt #1

Obecnie jestem niemal stuprocentowym no-lifem. To prawda. Moją żałosną egzystencję dzielę pomiędzy studia, pracę* i resztki życia erotycznego.
Oraz łykanie pop i wysokiej kultury. Fuck yeah, nieżycie jest piękne.

Skrótowo, telegraficznie wręcz, o tym co ostatnio widziałem, czytałem i słyszałem.

"Anioły na ostrzu igielnym", autorstwa Jurija Drużnikowa, pisarza radziecko-emigracyjnego, szestidiesiatnika, od niedawna świętej pamięci.
To przede wszystkim dość kompletny obraz Rosji epoki Breżniewa (zwanego w książce "Towarzyszem Krzeczastym"), zwłaszcza wyższych sfer Związku Radzieckiego - członków Komitetu Centralnego, kagiebistów, wojskowych, przedstawicieli prasy. Ale nie tylko - w książce jest też miejsce na małych, nieważnych obywateli ZSRR. Każdy z kilkunastu bohaterów powieści jest dokładnie opisany - przy każdym, oprócz jego historii jest zamieszczony ankieta osobowa - jedna z wielu, jaki trzeba było w tym ustroju wypełniać przy różnych okazjach. Mimo mnogości postaci, czytelnik nie gubi się w fabule, losy wszystkich zgrabnie się przeplatają - od skromnego kierowcy aż po samego Breżniewa. A nad wszystkim unosi się (dosłownie i metaforycznie) duch markiza de Custine.
Drużnikow pisze lekko, ironicznie, bezwzględnie obnażając okrutne absurdy rzeczywistości radzieckiej. Z powieści wyłania się obraz społeczeństwa zniszczonego i zastraszonego - tytułowe anioły to nikt inny jak bohaterowie, niezależnie od zajmowanego stanowiska, bojący się o swoją przyszłość, zdający sobie sprawę z tego, że w systemie komunistycznym nikt nie jest bezpieczny. Kawał solidnej literatury - polecam!



"Luther" to kolejny dowód na to, że BBC robi świetne seriale. Krótko - historia policjanta z problemami psychicznymi, który ściga przestępców z problemami psychicznymi. Dawno (nigdy?) nie widziałem tak ponurego, przygnębiającego serialu. To nie jest komediowy "Dexter" - tutaj mordercy to naprawdę bezwzględne, nieludzkie monstra, policja jest bezradna, a społeczeństwo znajduje się w zaawansowanym stadium znieczulicy. Nastrój beznadziei podkreśla sceneria Londynu "B" - blokowiska, opuszczone fabryki, szare dworce itd.. Aktorsko jest równie dobrze. Przede wszystkim Idris Elba w roli tytułowej - bardzo oszczędna gra w stylu twardzieli kina noir, przerywana co jakiś czas napadami szału. Partneruje mu przez większość czasu Ruth Wilson jako psychopatyczny sidekick. Do tego solidna drugoplanowa rola ósmego Doktora. Pozostali aktorzy też prezentują wysoki poziom. Ale to już standard we współczesnych serialach.**

Nota bene, HBO przymierza się do serialu na podstawie "Amerykańskich bogów", Gaimana. Elba byłby idealny do roli Cienia. Idealny!

A teraz dla odmiany trochę zdrowego hejtu. Przesłuchałem ostatnio płytkę "Herbert", nagraną przez różnych znanych: Gabę Kulkę, Wojciecha Waglewskiego, Adama Nowaka i innych takich.
Albo mi się w dupie poprzewracało od zajebistych interpretacji Herberta, wykonywanych przez Przemysława Gintrowskiego, albo ta płyta jest naprawdę bardzo, bardzo chujowa.
Jako podkład muzyczny do tekstów poety służą kompozycje funkowo-popowe - w dodatku miernej jakości. Do niektórych kawałków dodano zupełnie niepotrzebne wtrącenia obcojęzyczne. Ja rozumiem, że ktoś chciał podejść do tematu nowatorsko, no, ale u kaduka - to trzeba z jakimś pomyślunkiem, a nie na zasadzie " gramy taką muzykę, jaka nam się podoba, używamy tekstów Herberta i będzie fajnie".
Nieźle wypadły jedynie recytacje Jana Nowickiego i Rafała Mohra - ale to wcale nie ratuje albumu. Dodanie dwóch łyżek kawioru do gnijącego bigosu nie sprawi, że wyjdzie dobra potrawa.



Dla odmiany coś muzycznie dobrego - psychiczny młodzieniec Monte Cazazza i Znak Diaboła:


A może by się do jakiegoś muzeum wybrać? Albo do Augustowa?

*Ktoś kiedyś powiedział, że "żadna praca nie hańbi". Prawdopodobnie to był ten geniusz, który wymyślił hasło "O gustach się nie dyskutuje".
**Żyjemy w Złotym Wieku.

piątek, 5 sierpnia 2011

Sasha Grey nie przyjechała.


Długo czekałem na koncert Current 93. Bardzo długo. I wreszcie się doczekałem. Czuję się trochę bardziej spełniony.


Katowicki występ Tibeta i spółki zaczął się od Rivers of Babilon (puszczone z taśmy, żeby nie było wątpliwości), w które wbiły się industrialowe trzaski i szumy. Potem przyszedł czas na Invocation of almost, a kiedy czarne statki podgrzały densflor sala zmieniła się w kościół baptystów i wszyscy zaczęli tańczyć obłąkańczo, zrzucając z siebie ubrania i wykrzykując wyrazy w zapomnianych językach.. Wróć. Nie. Ale prawie.
Grano głównie kawałki z ostatnich płyt*, więc było bardziej mrocznie, ciężko i psychodelicznie niż lirycznie i nastrojowo. Po sufitem kłębiły się alefy, eony i apokryfy, jednak znalazło się też miejsce dla Lucyfera (sponad Londynu, oczywiście).
W tle majaczyła rozgwieżdżona Golgota. A sam Tibet? Zawodził swoim obłąkańczym, profetycznym skrzekiem, tańczył (boso), podrygiwał (również boso) i wyginał się ekstatycznie (wciąż boso). Po prostu cudownie. Także wspierający go apokaliptyczny orszak znakomitości (m. in. Baby Dee, Andrew Liles i Michael Cashmore) spisał się znakomicie. Trochę szkoda, że nie było więcej starych piosenek (wszystkie piękne koniki zostały chyba wcześniej złożone w ofierze), ale cóż - dzięki temu koncert był bardziej uporządkowany i spójny. Poza pewnymi wstawkami humorystycznymi sprawiał wrażenie dawno temu napisanej liturgii. Ja, w każdym razie, czułem się jakbym uczestniczył w jakiejś dziwacznej, heretyckiej mszy.

Grali ponad dwie godziny, i pewnie grali by dłużej, gdyby nie przeszkodziły czynniki oficjalne.

Szkoda tylko, że nie potańczyliśmy narkoleptycznie, ale i tak to był koncert życia. .

Pozytywnym zaskoczeniem był support - Trembling Bells. Na albumach studyjnych prezentowali smut-folkowe pipczenie w stylu znanej ludowej piosenki o córce młynarza, co to lubiła się puszczać, a na końcu umarła z miłości. Tymczasem na żywo pokazali jaja - brzmieli groźniej, ciężej - nawet wokal aż tak bardzo nie wkurwiał.



Invocation of Almost z koncertu w Moskwie. Podobne wykonanie dosyć.



p.s.: notkę zdobi obraz Davida Tibeta, I have seen the gnostic glory 1. Do kupienia na jego stronie.

p. s. 2: Z zabawnych ciekawostek: w ramach bisu Baby Dee zaśpiewała piosenkę Shirley Temple, Be optimistic, kończąc ją słowami "Smile, you little gothic faggot".

p. s. 3: A centrum Katowic nocą jest całkiem miłe dla oka.

*To niesamowite, ale piosenki z HoneySuckle Æons brzmiały lepiej na żywo.

czwartek, 14 lipca 2011

23, 33, 42, 44 i 93

W poniedziałek raczyłem skończyć dwadzieścia trzy lata. Jest to liczba znamienna. Z kilku powodów:

I. 23 jest najbardziej magiczną liczbą we wszechświecie. Nikt nie wie dlaczego, ale tak po prostu jest.
II. Całkiem zgrabny półmetek do wieku chrystusowego
III. To również przekroczenie połowy drogi do niemniej mesjanistycznego wieku lat czterdziestu i czterech
IV. Pozostało okrągłe siedemdziesiąt lat do thelemicznej dziewięćdziesiątki trójki.


Z tejże okazji, Wielicka Wytwórnia Win i Mniej Szlachetnych Alkoholi (WWWiMSA) wypuściła specjalny trunek.
Wino to smakuje jak... bukiet, ten... ma... posmak...
Jest w porządku. Tak. Zacne. Raczej.
Do nabycia w dobrych sklepach.

I jeszcze piosenka ilustrująca: Current 93 - Crowleymass Unveiled.


Przypominam, że koncert już 4 sierpnia. Będę, oczywiście.

sobota, 11 czerwca 2011

"Mamo, co to za miły pan w okularach?"


"- Synku, to David E. Williams. Gra na syntezatorze i śpiewa wesołe piosenki. Jak go ładnie poprosisz to może coś dla ciebie zagra.
- Proszę pana, proszę pana! A zaśpiewa pan jakąś piosenkę?
- A którą byś wolał? O kobiecie przygniecionej przez figurę świętego Franciszka, czy o dumnej rasie białych panów?
- O kobiecie.
- Dobrze, będzie o kobiecie.

Charlotte stops by the cemetery every evening after work. Talks to statues of Christ and the Virgin Mary and some minor saints who lurk.
And then one day, Saint Frances topples off the tomb of some bird lover and right onto her head.
And now like everyone else there, she's very, very dead.
Charlotte's found by some boy named Fred who's jerking off beside a grave.
He steals the glass eye from her head 'cause that's the kind of thing he likes to save.
"

David E. Williams jest geniuszem. Po prostu jest*. I to geniuszem tej miary co Kurt Vonnegut, Joseph Heller lub Roland Topor. Porównania literackie są jak najbardziej na miejscu, bo słuchając jego piosenek, zwraca się uwagę przede wszystkim na teksty. Okrutne, ironiczne, ponure i niesamowicie zabawne. Przynajmniej dla ludzi obdarzonych odpowiednią wrażliwością. W swoich balladach przedstawia bardzo pesymistyczną wizję naszego świata. Według Williamsa naszą planetę zamieszkują głównie dewianci, mordercy, kaleki, naziści i martwe płody. Ludzie umierają, chorują, toczą nędzne żywota i starają się uprzykrzać egzystencję innych. Nie ma nadziei na lepsze, czy chociażby odrobinę mniej złe jutro. Muzyk często przyjmuje perspektywę bezstronnego obserwatora, spokojnie opisującego zgniłą rzeczywistość. Śpiewa sucho, beznamiętnie, dając do zrozumienia słuchaczowi, że takie rzeczy się po prostu zdarzają i nikt nic na to nie poradzi. Cóż może być śmieszniejszego?
Wszystkie teksty są dostępne na stronie internetowej Williamsa: www.davidewilliams.com

Napisałem w poprzednim akapicie o dominującej roli tekstu, co mogłoby sugerować, że muzyka jest tylko dodatkiem. A to przecież nieprawda. Warstwa muzyczna jest integralną częścią utworu (Co nie znaczy, że teksty same w sobie się nie bronią. Bronią się, ale trochę mniej.) Tworzona przez niego muzyka to syntezatorowa** mieszanka rocka, industrialu, neo-folku i piosenki kabaretowej, doprawiona spokojnym, lecz miejscami lekko skrzeczącym wokalem. Melodie są równie mroczne jak słowa i idealnie podkreślają apokaliptyczny nastrój utworów.

Jego dyskografia nie powala rozmiarem - ot, cztery płyty, cztery epki i jedna składanka. Do tego jeden krążek nagrany wspólnie z Rozzem Williamsem (niespokrewnionym), liderem Christian Death. W 2007 roku ukazał się też album z coverami jego piosenek pt.: The Appeal Of Discarded Orthodoxy: A Tribute To David E. Williams. Wystąpili m. in. Rome, Spiritual Front, Changes i Blood Axis (jako Love Axis, hihihi).


Na zachętę piosenka o Ostatnim Królu Szkocji:



*A kto twierdzi inaczej, powinien zajść z wieczora do garażu swojego taty, znaleźć młotek i z całej siły uderzyć się nim w głowę.
**+ gitara Jerome'a Deppe'a (krótko o tym panu [a także samym Williamsie] na łamach Rękopisu Znalezionego W Arkham) i czasami inne instrumenty.

piątek, 20 maja 2011

Antoni Słonimski a sytuacja polskiego komiksu w pierwszej połowie XXI wieku

"Nakłady poważnych książek, jak na trzydziestomilionowy naród, są po prostu rozpaczliwe. Właściwie pisze się dla paruset osób, które się zna osobiście, i dla paruset innych, które się pozna przy najbliższej okazji. Jeżeli tom poezji idzie w tysiącu egzemplarzy, nazywa się to już sukcesem. Samuel Zborowski, mimo niezgorszej reklamy sprowadzenia prochów Słowackiego, szedł trzynaście razy przy słabo zapełnionej widowni. Nawet najpiękniejsze, mocno z życiem związane, tętniące siłą dzieła, jak Przedwiośnie, nie mogą się przedrzeć przez ten ciasny mur zobojętnienia."

Pisał Antoni Słonimski w 1927 roku.

Ja niczego nie sugeruję. Tak sobie wspominam jeno.

Pozostając w temacie: przeczytałem dwa pierwsze numery (i mam nadzieję, że nie ostatnie) Człowieka Bez Szyi. Moi mili! Cóż za przepyszna drobnostka! Czysta, bezpretensjonalna i bardzo zabawna.

Człowiek Bez Szyi był kiedyś zwykłym studentem filologii starocerkiewnosłowiańskiej, jednak w wyniku straszliwego wypadku w tajnej bazie wojskowej stracił szyję i zyskał niezwykłe moce. Wtedy to rozpoczął swoją karierę obrońcy Neckburg City i postrachu, posiadających szyję supezłoczyńców m. in.: Scarfface'a, Lady Grdyki, Barona Karkova.
Niepodobna napisać nic więcej, by nie zdradzić przedwcześnie któregoś z licznych (zwykle obracających się wokół szyi) dowcipów.

CBS to przede wszystkim absurdalne, ale i bardzo sympatyczne wyśmiewanie konwencji komiksów superbohaterskiej. Mamy tu nawiązania do Batmana (oczywiście), do Spider-mana (jeszcze bardziej oczywiście), groteskowo-patetyczną narrację, jeszcze bardziej patetyczne dialogi, nie wspominając już o heroiczności walk.
Ale to też ukłon w stronę od dawna martwych zeszytówek wydawnictwa Tm-Semic - oprócz komiksów, w środku każdego numeru można znaleźć listy od czytelników, strony klubowe, fikcyjne streszczenia odcinków i zapowiedzi równie fikcyjnej* oferty wydawniczej.

Scenariusze, napisane przez Rafała Kołsuta i Adama Czernatowicza, są całkiem zgrabne. Owszem, nie powalają głębią, czy złożonością intrygi, ale przecież nie o to chodzi. Akcja jest szybka, żarty niewymuszone, a świat unurzany po łokcie w grotesce. A ja lubię groteskę.

Równie miło wyglądają ilustracje. Przy serii pracowało kilku grafików: Jacek Kuziemski, Tomasz Kwiecień, Kajetan Wykurz. Wszyscy rysownicy operują w estetyce kartunowej, ale każdy z nich posługuje się własnym, odmiennym stylem.
Dodatkowe historie (też niezłe) stworzyli Jan Sławiński w duecie z Jakubem Grocholą i doświadczony w komiksie superbohaterskim, Biram Ba.
Każdy zeszyt zawiera też (niestety tą samą, ale za to świetną) historię narodzin bohatera, autorstwa Igora Wolskiego.
Bardzo superbohaterskie okładki wyprodukował Łukasz Rydzewski.

Jestem pewien, że CBS o wiele lepiej sprawdziłby się w kioskowej dystrybucji niż Konstrukt.



*I wielka szkoda, bo chętnie przeczytałbym komiksy o przygodach Teatromana i Amarantowej Lampki. "NIECH CI, CO ŚWIATEM PRAGNĄ TRZĄŚĆ LUB TYLKO KRADNĄ TRAMPKI, STRZEGĄ SIĘ ŚWIATŁA AMARANTOWEJ LAMPKI". Z drugiej strony, Machete też miał być jedynie trailerem.

poniedziałek, 16 maja 2011

Leon Pasternak od dawna nie żyje.

Ten Drugi Jerofiejew rozważał niedawno, czy Osama (po swojej męczeńsko-bohaterskiej śmierci) stanie się nowym Che Guevarą. Zdjęcie, zrobione w jednej z mniej modnych, krakowskich knajpek, pokazuje, że szanse pewne są.
Zauważyłem, że mojego blogaska parę osób znalazło, szukając informacji "jak zostać karłem" i "jak stać się karłem". Cieszę się, że jest nas więcej. Powinniśmy założyć jakąś organizację i niech władze nam refundują operacje. Ostatecznie, karły są dobrem publicznym.

Tymczasem brudne metaluchy, grające okazyjnie brudnego rocka wydały trzecią płytę. W przeciwieństwie do poprzednich, jest ona bardzo przeciętna. Bez pazura. Nędzna, mozna by powiedzieć. Dobrze robi jedynie cover Ghost Riders In The Sky.



sobota, 2 kwietnia 2011

Chcę zostać karłem!


Wybrałem się dzisiaj na wystawę My i Oni. Zawiła historia odmienności. Polecam - całkiem solidne streszczenie historii zachodniej dziwaczności (i postrzegania jej przez ludzi "normalnych") od średniowiecza po czasy współczesne. Jak na jedno piętro MCK, udało się zmieścić sporo interesującego materiału. Temat został potraktowany dosyć przekrojowy - oprócz klasycznych przykładów sensacji salonowych, takich jak olbrzymy, cudzoziemcy czy hermafrodyci zaprezentowano m. in. pensjonariuszy angielskich domów wariatów, wilkołaki, dandysów i brzydkich ludzi. Ale nie tylko. Sporo miejsca poświęcono na cudowne średniowieczno-wczesnorenesansowe bestiaria. Przy większości wystawionych grafik, współcześni artyści, lubujący się w malowaniu potworów, wypadają jak banda nędznych nudziarzy. Nie mogło zabraknąć też karłów. Na szczęście nie sprowadzono ich jedynie do roli błaznów - na kilku rycinach można było zobaczyć miniaturowych dworzan. Aż przypomniała się urocza Drabina Jakubowa Władysława Terleckiego.

Wystawa nie ograniczała się jedynie do grafik - w miejscu przedstawiającym bardziej współczesne oblicza odmienności były wyświetlane filmy - Nosferatu – symfonia grozy Friedricha Wilhelma Murnaua i Dziwolągi Toda Browninga. Tuż obok znalazły się komiksowe akcenty ekspozycji*: okładka El Borbaha Charlesa Burnsa i plansze z Zostać nietoperzem Warrena Ellisa i Jima Lee (opowiadanie znajduje się w pierwszym tomie zbioru Batman: Black & White). Nie wiem czemu zdecydowano się akurat na grafiki Lee - jego Batman jest straszliwie zwyczajny, to po prostu człowiek w kostiumie nietoperza - nie czuć od niego nieludzkości czy dziwaczności. O wiele lepiej pasowałyby malunki Simona Bisleya lub ilustracje Tima Sale'a.



Na ścianach ostatniej sali wisiały krzywe zwierciadła - tak, żeby zwiedzający, po kilku pokojach teorii, mógł się osobiście poczuć jak dziwadło. Przechodziłem od jednego lustra, do kolejnego chichocząc pod nosem, aż w pewnym momencie stanąłem oniemiały. Cóż za zabójczo seksowny karzeł! Dobre parę minut wpatrywałem się w moją skarlałą postać. Powiem szczerze - wyglądałem lepiej od połączenia Michaela J. Andersona i Petera Dinklage'a**.

Myślę, że byłbym najlepszym karłem świata.
Paradowałbym sobie w moim przepysznym fezie, postukując laseczką, a obok mnie biegłby mój wierny mops, Winston. Ech.

Tak, jak dorosnę, to chcę zostać karłem.







Przy okazji polecam ciekawego bloga: Intertekstualnie. Wizualnie. Paranoidalnie.
Myślę, że spodoba się wszystkim koneserom dziecięcej pornografii, oszustom podatkowym i damskim bokserom.



*Ciekawostka - to nie były oryginalne grafiki, ani nawet wydruki tylko albumy komiksowe (z kolekcji Andrzeja Rabendy) włożone w muzealne gablotki.
**A już 17 kwietnia HBO wyemituje pierwszy odcinek serialu "Gra o tron" (na podstawie prozy George'a R. R. Martina, oczywiście), gdzie tenże zagra Tyriona Lannistera. Jaram się, jaram.