środa, 24 lutego 2010

Ultimate Ulver


Czas najwyższy, coby pokrótce opisać wrażenia z koncertu Ulvera, który przeszło tydzień temu był się odbył w krakowskim "Studiu". Pierwszym supportem była kapela, nosząca dumne miano Tides from Nebula. Panowie grali smętne post-metale, więc w tym czasie mogłem w spokoju i bez zbędnych wyrzutów sumienia wypić piwo. Zaraz po nich na scenę wkroczył Attila Csihar z solowym projektem Void ov Voices. Czułem się niemalże, jakbym słyszał kontynuację październikowego koncertu Sunn O))). To, co ten szalony Węgier tworzył na scenie najbezpieczniej określić jako gregoriański-noise-drone. Wyobraźcie sobie - stoi sobie facet przebrany za mnicha, przed nim kilka świeczek, a on inkantuje coś w jakimś dziwnym języku, jednocześnie nakładając swój, nagrany uprzednio, głos. Jak kiedyś ukaże się studyjny album, to ja go chcę. Chcę.* Attila sprawił, że gwiazda wieczoru wypadła nieco blado. Owszem, było przyjemnie, mrocznie, nastrojowo, ale drużyna krasnala z Norwegii niczym nie zaskoczyła. Zagrali solidnie, niestety, bez pazura.
Wkurzyłem się też trochę przy stoisku z płytami - w wersji CD do kupienia były jedynie Shadows of the Sun. Chciałem Perdition City, ale, czarne placki mnie nie bawią.


Z rzeczy dymkowych. Ultimate Origins, czyli o początkach najfajniejszego (poza zombiakowatym) uniwersum Marvela. Brian Michael Bendis (Daredevil, Ultimate Spider-Man) w pięciu zeszytach przedstawia, jak to się wszystko zaczęło. A zaczyna się ciekawie, w czasie II Wojny Światowej. Rząd amerykański pracuje nad powołaniem do życia superżołnierza. Tymczasem na Sycylii trzech żołnierzy, o jakby znajomych nazwiskach - Fury, Howlett i Fisk, zajmuje się wesołym rabunkiem. Jeden z nich zostanie wykorzystany przy stworzeniu Kapitana Ameryki. Później scenarzysta gładko przechodzi do późniejszych lat i narodzin pierwszego mutanta. Gładko wiąże to z początkami współpracy Xaviera i Magneto, by w finale przejść do ponownych prac nad formułą superżołnierza. Wtedy pojawia się generał Ross, a Fury powołuje zespół naukowców składający się z Franklina Storma, Richarda Parkera, Bruce'a Bannera i Hanka Pyma. Jak można się domyślać, efekt ich badań jest duży i zielony.
Bendis to mistrz komiksu środka. Facet potrafi wiarygodnie przedstawić kolesi w kostiumach zarówno w czasach współczesnych, jak i umiejscawiając ich w historii. Tak też jest w Ultimate Origins. Ładnie łączy wątki znane z uniwersum 616, miejscami przerabia je i modyfikuje, tak by pasowały do zultimizowanego świata. Całość opowiedziana jest zręcznie, więc czyta się toto naprawdę dobrze . Poziomem komiks oscyluje mniej więcej koło znakomitych Ultimates Millara i Hitcha. Ech, chcę więcej tego typu trykociarskich komiksów.




*Czytasz to, pajacu w czerwonej czapie? Czytasz? No, to rozumiesz.

poniedziałek, 15 lutego 2010

Tom Strong is strong i ryby, które mówią "kurwa".


- Co robi Alan Moore, kiedy jest zmęczony odprawianiem rytuałów magyi chaosu i pisaniem scenariuszy do Wielkich-Komiksów-Łamiących-Wszelkie-Konwencje?
- Bierze się za "Toma Stronga".

"Tom Strong" to hołd złożony pulpowym komiksom science-fiction pierwszej połowy XX wieku. Tym razem szalony Anglik oparł się pokusie wywracania konwencji na drugą stronę i podszedł do tego fragmentu pop-kultury niemalże na klęczkach.

Po kolei: tytułowy bohater jest synem genialnego naukowca, Sinclaira Stronga. Urodził się w roku 1900 na tropikalnej wyspie - Attabar Teru, gdzie rodzice wychowywali go w specjalnej komorze o podwyższonej grawitacji, by chłopiec był silniejszy od innych ludzi. Za jego edukację odpowiadał robot - Pneuman, który dbał, by Tom był wszechstronnie wykształcony. Po tragicznej śmierci rodziców, Strongiem Juniorem zajęli się tubylcy. Jak można się domyślić plemię dysponuje czymś magicznym, w tym wypadku jest to korzeń Goloka - tajemnicza roślina o wielu właściwościach, która m. in. znacznie przedłuża życie osób ją spożywających.

Po osiągnięciu dojrzałości, Tom przenosi się z żoną, Dhaluą (córką wodza, oczywiście) do amerykańskiego Millenium City, gdzie rozpoczyna karierę jako science-hero. Walczy zarówno z geniuszami zła jak i pospolitymi oprychami, wyprawia się w kosmos, przenosi w czasie, konstruuje niezwykłe wynalazki, podróżuje do wnętrza Ziemi, ratuje świat przed zagładą. Standard. W jego perypetiach pomagają mu: małżonka, córka o imieniu Tesla, wspomniany robot, Pneuman, inteligentny goryl - Salomon i członkowie jego fanklubu - "Strongmen of America".

W pierwszym tomie Moore serwuje doprawdy smakowitą mieszankę - Azteków, przybyłych z wymiaru,w którym ich imperium nie upadło, ale rozwinęło się do poziomu nieznanego białemu człowiekowi, podróż na superkontynent, Pangeę (jakieś 200 mln lat nazad), Super-nazistki (cóż może być fajniejszego?*), a przede wszystkim arcy-wroga Toma, złowrogiego, świetnie ubranego geniusza zła - Paula Saveena.

W "Tomie Strongu" Moore ma absolutną wolność. Może bezkarnie używać najmniej logicznych rozwiązań. Może bez skrępowania kreować papierowe, jednowymiarowe postaci. Może rzucać czerstwymi żarcikami. Może wymyślać najbardziej niesamowite i nierealne przygody. Może rżnąć na potęgę z tanich książek, komiksów i filmów. Może używać całego arsenału środków właściwych dla starych pulpowych historyjek. Może wszystko, dopóki robi to z właściwym sobie wdziękiem i polotem.

Dawno nie czytałem tak bezpretensjonalnego i lekkiego komiksu. Moore stworzył serię nie roszcząca sobie praw do niczego poza byciem znakomitą rozrywką. Nie wdaje się w żadne rozważania etyczno-filozoficzne, nie analizuje kondycji współczesnego społeczeństwa - po prostu - opowiada historie - i widać, że sprawia mu to sporą radość.
Powiem szczerze - jestem "Tomem ..." zachwycony. Mam słabość do wszelkiego rodzaju weird tales, a monsieur Alan bawi się tym naprawdę dobrze. Nieważne jak nieprawdopodobne, czy wręcz idiotyczne są opowieści o Tomie Strongu - ja się cieszę jak dzieciak.



A teraz coś z zupełnie innej - świeższej - beczki. "Pod prąd" Sebastiena Chrisostome'a. Komiks, który rok temu zdobył nagrodę "Angouleme 2009. Polski wybór". Czyli powinien być przynajmniej bardzo dobry. Niestety, jest tylko dobry.

"Pod prąd" jest miła, prostą, niezbyt długą opowiastką o trzech łososiach, płynących w górę rzeki. Ryby płyną tam, rzecz jasna, na panienki. I po drodze gadają - o babach, o życiu, o babach, o życiu ... Potem przeżywają trochę mrożących krew w żyłach przygód - niedźwiedzie, szczupaki, stawy hodowlane, ryby mutanty - aż do szczęśliwego zakończenia.

Rozmowy łososi to najmocniejsza strona komiksu. Są bardzo ludzkie, pieprzne - ryby dyskutują ostro, dogryzają sobie, klnąc nieraz niczym szewcy.

To nie jest zły komiks. Pokusiłbym się nawet o stwierdzenie, że jest zacny. Rybne dialogi są przepyszne, obrazki przyjemne, ciepłe kolorki, narracja też niczego sobie, ale mam wrażenie niedosytu. Jakby czegoś temu albumowi brakowało - i za cholerę nie wiem czego. Może po prostu jestem starym nihilistą, któremu nic się nie podoba, albo miałem za duże oczekiwania.



*Naziści na dinozaurach. A co może być fajniejszego od tego?**
**Husaria na dinozaurach.

poniedziałek, 8 lutego 2010

Chciałbym zarobić trochę pieniędzy na papieżu

Nasz Papież jest niewątpliwie najpopularniejszą osobą związaną z Krakowem, jednak jego pomnik nie cieszy się specjalnym zainteresowaniem. Ba! Mało kto wie, w którym miejscu Krakófka się takowy znajduje. O wiele więcej fanów ma ten narkoman Mickiewicz, czy Smok Wawelski. Smok Wawelski - przecież ta rzeźba nawet nie jest ładna. A wszyscy turyści zasuwają, żeby zobaczyć smoka.
Dlaczego?
Bo smok zieje ogniem. Wystarczy wysłać smsa (lub poczekać aż ktoś inny wyśle) i można się cieszyć kilkosekundowym pokazem płomieni.
Tak więc, proponuję postawić w jakimś popularnym miejscu statuę Naszego Papieża Ziejącego Ogniem. To będzie przebój. Pielgrzymki z całego świata będą się zjeżdżać, żeby zobaczyć Papieża Ziejącego Ogniem.
Obok można by umieścić pomnik Profesora Leszka Kołakowskiego Strzelającego Laserami Z Oczu.
Gdyby ktokolwiek zdecydował się na realizację tych planów, to prosiłbym o pewien profit.

A tak z zupełnie innej beczki - wczoraj, oficjalnie się anty-zaręczyłem. Ja i moja dziewczyna uroczyście ogłosiliśmy, że nigdy w życiu się nie pobierzemy, po czym zabrałem jej pierścionek.


p.s. Nasz Papież i Profesor Leszek Kołakowski naprawdę nie żyją.

niedziela, 7 lutego 2010

Mroczne macki z Nowego Kleparza

Na początek mojego blogaskowego ekshibicjonizmu postanowiłem opowiedzieć pewną anegdotkę. Jest prawie prawdziwa.

Parę dni temu siedziałem sobie w „Alchemii” popijałem piwko i rozmyślałem nad przyszłością Świata. Starałem się nie patrzeć na parkę przy stoliku obok, która poczynała sobie naprawdę śmiało. To było prawie jak porno. Tyle, że w ubraniach. W pewnym momencie facet wepchnął pannie ręką pod spódniczkę. A tam był Yog-Sothoth. Pieprzony Yog-Sothoth. Wyobrażacie sobie to? Aż przykro było patrzeć. Pieprzony Yog-Sothoth.

I właśnie o tym będzie ten blogasek.