Podczas seansu siedziałem z olbrzymim bananem na twarzy, chłonąc i zwyczajnie ciesząc się oglądanym obrazem. Od razu kupiłem historię, realia i bohaterów, muzyka wprowadziła mnie w iście idylliczny nastrój.
A potem zacząłem przegryzać film w głowie i zrobiło mi się bardzo smutno. Wes Anderson przedstawił przepiękny, słodki (ale nie przesłodzony) i wyidealizowany obraz pierwszej, szczenięcej miłości. Związek dwójki małolatów-outsiderów został przedstawiony tak pięknie, tak niewinno-naiwnie, że aż taki stary cynik jak ja się naprawdę, szczerze wzruszył. Jednocześnie miałem świadomość, że reżyser bezczelnie naśmiewa się ze wszystkich, którzy taką miłość w dziecięctwie przeżyli (czyli prawdopodobnie ze wszystkich, bo kto za młodu nie był szaleńczo zakochany ten zapewne jest kamieniem lub potencjalnym zbrodniarzem wojennym). Bo tak to nie wygląda. To nie idzie tak gładko. Zwykle nie kończy się happy endem. Młodzi zakochani nie przeżywają fascynujących przygód. Ale nic to. Póki są młodzi niech się bawią. Potem się dorasta i nawet wspaniała wyspa i groźna przyroda tracą romantyczny urok.
A potem zacząłem przegryzać film w głowie i zrobiło mi się bardzo smutno. Wes Anderson przedstawił przepiękny, słodki (ale nie przesłodzony) i wyidealizowany obraz pierwszej, szczenięcej miłości. Związek dwójki małolatów-outsiderów został przedstawiony tak pięknie, tak niewinno-naiwnie, że aż taki stary cynik jak ja się naprawdę, szczerze wzruszył. Jednocześnie miałem świadomość, że reżyser bezczelnie naśmiewa się ze wszystkich, którzy taką miłość w dziecięctwie przeżyli (czyli prawdopodobnie ze wszystkich, bo kto za młodu nie był szaleńczo zakochany ten zapewne jest kamieniem lub potencjalnym zbrodniarzem wojennym). Bo tak to nie wygląda. To nie idzie tak gładko. Zwykle nie kończy się happy endem. Młodzi zakochani nie przeżywają fascynujących przygód. Ale nic to. Póki są młodzi niech się bawią. Potem się dorasta i nawet wspaniała wyspa i groźna przyroda tracą romantyczny urok.
Para głównych bohaterów narysowana przez Adriana Tomine |
Bruce Willis dzierży pałę z kolcami |
Dawno nie widziałem filmu, który zrobiłby na mnie takie wrażenie. Oglądałem go dobre parę tygodni temu, a wciąż łapię się na tym, że wspominam poszczególne sceny i analizuję poszczególne elementy fabuły.
"Moonrise kingdom" jest obrazem kompletnym - wszystkie elementy idealnie zagrały - fabuła, aktorzy, scenografia, muzyka i te wszystkie inne. Wszystko jest tak dopieszczone, że mam wrażenie, jakby nad każdą częścią stała brygada szwajcarsko precyzyjnych i artystycznie uzdolnionych demonów i przez kilka lat cyzelowała, dopracowywała, dopinała na ostatni guzik. Pod czujnym batem maestro Andersona. Pewnie tak właśnie było. Obraz świata jest tak kompletny, że wierzy się w niego mimo, że zdajemy sobie sprawę z jego bajkowości. Żadna postać nie jest zbędna, każda zdaje się być aż nazbyt wyrazista - to żywi ludzie z całym dobrodziejstwem inwentarza - emocjami, uczuciami, bagażem doświadczeń - większość z nich aż się prosi o dopowiedzenie ich historii. Dużo tu zasługa aktorów. W "Moonrise kingdom" wystąpił mały oddział znanych i lubianych w rolach dobranych trochę przekornie. Bruce Willia owszem, gra gliniarza, ale jest to policjant niezbyt sprytny, trochę nieudolny i zagubiony. Tilda Swinton wciela się w cudownie androgyniczną urzędniczkę z przepisami zamiast mózgu. Bill Murray jest tetryczejącym prawnikiem, którego małżeństwo już od dawna nie funkcjonuje. I tak dalej, i tak dalej.
I to by było o dorosłych. A gówniażeria też dawała radę - nie ustępowała starym wyjadaczom pola i mama wrażenie, że jeszcze o wielu z nich usłyszymy.
A do tego ścieżka dźwiękowa bardzo ładnie wpisuje się w cykl "Powinniście-słuchać-więcej-country", jako, że znalazło się kilka kawałków legendy country, legendarnego Hanka Williamsa. O jego wnuku pisałem dawno temu, a wszystkie informacje o staruszku można znaleźć na portrecie, autorstwa Joe Colemana. Na marginesie i post scriptum: Colemana również polecam, bo ów dżentelmen tworzy naprawdę niesamowite, powykręcane, makabryczne obrazy. Obszerny artykuł o jego twórczości można znaleźć w drugim numerze Trans/wizji. Który też bardzo polecam. Uff, wystarczy tego polecania.
"Moonrise kingdom" to takie dzieło do którego właściwie ciężko się o cokolwiek przypierdolić. Myślałem długo, ale nie - nic, pustka. Wreszcie tak, choć nie do końca. Polski tytuł. Niepotrzebny, żałosny, zupełnie z czapy. Cóż, marketing - z gatunku tych nie najbystrzejszych.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz