The Wicker Man (1973) to nie jest horror*. Ani-ani. No, chyba, że szanowny widz/czytelnik jest chrześcijaninem z przekonania i poważnie traktuje swoją religię oraz współwyznawców. W tym wypadku tak - może to odbierać jako przerażająca opowieść o mrocznych kultystach, czyhających na niewinne ofiary.
Film rozpoczyna się napisem:
Producent pragnie podziękować Lordowi Summerisle i mieszkańcom wyspy zachodniego wybrzeża Szkocji za możliwość zbadania ich praktyk religijnych i za ich żarliwą współpracę przy powstawaniu tego filmu.
I tak to właśnie wygląda - to raczej fabularyzowany para-dokument, pokazujący nietypowe wierzenia niż horror, czy choćby film detektywistyczny. Oglądając go, bardziej interesowało mnie poznanie zwyczajów i rytuałów tubylców, niż losy głównego bohatera.
A głównym bohaterem jest policjant, który przybywa na wyspę Summerisle, aby odnaleźć zaginioną dziewczynę. Tyle, że członkowie tej małej społeczności twierdzą, że nikogo takiego nie znają. W dodatku zachowują się bardzo podejrzanie. Nie, nie są niemili - wręcz przeciwnie, to bardzo sympatyczni ludzie, tyle, że trochę za bardzo, jak na standardy Wielkiej Brytanii początku lat '70, wyzwoleni seksualnie. Co więcej - jak się później okazuje - oni nie są nawet chrześcijanami (o zgrozo!), lecz czczą dawno zapomnianych bogów.
Twórcy filmu dokonali przewrotnego zabiegu, każąc widzom kibicować kultystom, a nie detektywowi. Ileż to już było takich opowieści - tajemnicza, przeklęta wioska i przybysz z zewnątrz, próbujący rozwiązać jej zagadkę i ujść z życiem. Tu jest inaczej, a odwrócenie ról dodaje tylko filmowi uroku. Zwłaszcza, że prowadzącego śledztwo naprawdę trudno polubić - to bucowaty dewot i, szczerze mówiąc, kutas. Ciągle przeszkadza, krytykuje, narzuca mieszkańcom swoją wiarę.
Z kolei jego przeciwnik, lord Summerisle (Christopher Lee), jest kimś, z kim bardzo chętnie spędziło się wieczór. To prawdziwy przywódca swojego ludu - mądry, dbający o poddanych, powszechnie szanowany. Dżentelmen w każdym calu, miły, wszechstronnie wykształcony, elokwentny, a przy tym dowcipny, umiejący się bawić i czerpiący z życia pełnymi garściami. Żaden tam z niego demoniczny kapłan podziemnego kultu.
Film rozpoczyna się napisem:
Producent pragnie podziękować Lordowi Summerisle i mieszkańcom wyspy zachodniego wybrzeża Szkocji za możliwość zbadania ich praktyk religijnych i za ich żarliwą współpracę przy powstawaniu tego filmu.
I tak to właśnie wygląda - to raczej fabularyzowany para-dokument, pokazujący nietypowe wierzenia niż horror, czy choćby film detektywistyczny. Oglądając go, bardziej interesowało mnie poznanie zwyczajów i rytuałów tubylców, niż losy głównego bohatera.
A głównym bohaterem jest policjant, który przybywa na wyspę Summerisle, aby odnaleźć zaginioną dziewczynę. Tyle, że członkowie tej małej społeczności twierdzą, że nikogo takiego nie znają. W dodatku zachowują się bardzo podejrzanie. Nie, nie są niemili - wręcz przeciwnie, to bardzo sympatyczni ludzie, tyle, że trochę za bardzo, jak na standardy Wielkiej Brytanii początku lat '70, wyzwoleni seksualnie. Co więcej - jak się później okazuje - oni nie są nawet chrześcijanami (o zgrozo!), lecz czczą dawno zapomnianych bogów.
Twórcy filmu dokonali przewrotnego zabiegu, każąc widzom kibicować kultystom, a nie detektywowi. Ileż to już było takich opowieści - tajemnicza, przeklęta wioska i przybysz z zewnątrz, próbujący rozwiązać jej zagadkę i ujść z życiem. Tu jest inaczej, a odwrócenie ról dodaje tylko filmowi uroku. Zwłaszcza, że prowadzącego śledztwo naprawdę trudno polubić - to bucowaty dewot i, szczerze mówiąc, kutas. Ciągle przeszkadza, krytykuje, narzuca mieszkańcom swoją wiarę.
Z kolei jego przeciwnik, lord Summerisle (Christopher Lee), jest kimś, z kim bardzo chętnie spędziło się wieczór. To prawdziwy przywódca swojego ludu - mądry, dbający o poddanych, powszechnie szanowany. Dżentelmen w każdym calu, miły, wszechstronnie wykształcony, elokwentny, a przy tym dowcipny, umiejący się bawić i czerpiący z życia pełnymi garściami. Żaden tam z niego demoniczny kapłan podziemnego kultu.
Świetnie wyglądają rytuały pogańskie przedstawione w filmie. Celtyckie praktyki religijne nie są wiernie odwzorowane, ale elementy, które wybrano przekonywująco oddają nastrój pogańskości. Duża w tym zasługa aktorów, którzy bardzo naturalnie odegrali sceny świąteczne. Bez zbędnego patosu, ale też nie skansenowo - tak, że można uwierzyć, że gdzieś tam, z dala od wielkich miast żyją jeszcze społeczności, praktykujące dawne religie.
Równie pogańska (i fajna) jest ścieżka dźwiękowa, napisana przez Paula Giovanniego. Muzyka trochę tradycyjna, trochę inspirowana tradycyjną, piosenki ludowe i karczemne - jakieś skrzypki, bębenki, chórki, dziecięce chórki. A Christopher Lee śpiewał wtedy o wiele lepiej niż teraz**. Najlepsi neofolkowcy mocno inspirowali się muzyką Giovanniego (jak i samym filmem) - a gdybym słuchał tych utworów bez świadomości skąd pochodzą, to prawdopodobnie pomyślałbym, że to nowa/stara płyta Currenta/Sol Invictus/Forseti (lub ich kolegów). Zresztą grupa Nature and Organisation nagrała swojego czasu cover piosenki, którą występna córka szynkarza próbowała uwieść dzielnego policjanta.
The Wicker Man sprawia wiele radości. To czysta rozkosz oglądać jak świętoszek miota się po omacku w świecie, którego nie rozumie i nie chce zrozumieć. W świecie, gdzie na porządku dziennym są orgie, rytuały seksualne, a dzieci uczy się o chrześcijaństwie jedynie w celu porównania. Chociaż wyspiarscy rodzimowiercy też dostają po uszach - wykpiwa się ich wiarę w zabobony i składanie ofiar. Niemniej, każdy kto ma w sobie choćby odrobinę pogańskiej krwi powinien obejrzeć ten film.
*O remake'u z Nicholasem Cagem nie wspominam, bo jestem człowiekiem kulturalnym.
**O jego aktualnych popisach na tym polu też nie będę pisał. Z tego samego powodu.
**O jego aktualnych popisach na tym polu też nie będę pisał. Z tego samego powodu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz