sobota, 29 grudnia 2012

An Even Scarier Solstice - świątecznych rozmaitości ciąg dalszy

Święta nie byłyby świętami bez świątecznego odcinka "Doctora Who". Tegoroczny okazał się być bardzo, bardzo dobry. Moffat kontynuuje tworzenie odcinków świątecznych w nawiązaniu do klasyki literatury angielskiej - dwa lata temu była "Opowieść wigilijna", w zeszłym roku "Opowieści z Narnii" - tym razem uraczył nas delikatnymi aluzjami do Mary Poppins i bardzo dosłownymi odniesieniami do Sherlocka Holmesa. Dawno nie było tak zabawnego odcinka tego serialu. Moffat dał Doktorowi całą brygadę towarzyszy - w zmaganiach ze złowrogimi bałwanami z kosmosu wspierają go: Madame Vastra (jaszczuroludzka pani detektyw), jej żona, Jenny, sontariański pielęgniarz Strax, a także nowa towarzyszka - Clara Oswin (tak na marginesie - bardzo tajemnicza postać). Dawno Doktor nie miał tak doskonale dobranej drużyny (ostatnio podobnie rozkoszna grupa była w czasach gdy w TARDIS woził się kapitan Jack Harkness). Ci bohaterowie idealnie do siebie pasują - w grupie wyglądają naprawdę naturalnie, a ich dialogi skrzą się dowcipem. Nowa towarzyszka zrobiło rewelacyjne wrażenie - coś czuję, że może bardzo szybko stać się moją towarzyszką. Oswin jest niezwykle żywiołowa, dowcipna i bezczelna - ale nie chamska (jak się nieraz zdarzało). A przy tym jest całkiem ładna. Ale to już  cecha drugorzędna.
Fabuła tego odcinka może nie zachwyca, ale wszystko wynagradzają bohaterowie i ich radosne przekomarzania. A wiktoriański Londyn wraz z grasującymi zębatymi bałwanami i lodową guwernantką jest bardzo klimatyczny. O takiego Doktora walczyłem.
Madame Vastra, Strax i Jenny


A teraz będę się chwalił prezentami, które dostałem w tym roku. Bo taki ze mnie chwalipięta. Bo mogę. Bo to mój blog i mogę sobie na nim wypisywać co mi się żywnie podoba.
Moja nieoceniona dziewczyna podarowała mi dziesiąty tom "Baśni" Milligana. To wciąż jest bardzo przyjemny komiks. Może formuła się powoli wyczerpuje, może robi się z tego mainstreamowy tasiemiec, ale mnie ten cykl póki co nie nudzi. A wręcz przeciwnie. Dostałem też eseje o kresach Chrzanowskiego - jeszcze nie czytałem, ale to kwestia najbliższych dni. Kolejnym sympatycznym prezentem jest płótno z Iron Manem, autorstwa Barry'ego Windsora-Smitha. Chociaż mój zachwyt ciut  się zmniejszył, kiedy się zorientowałem, że to nie jest to oryginał. Najwyraźniej nie można mieć wszystkiego.



Najlepszą rzecz dała mi Valentino (której bloga niedawno polecałem). Włóczkowy Cthulhu. Własnoręcznie wykonany. Naprawdę. Jest cudowny. Kocham go. Podziwiajcie na tym kiepskiej jakości zdjęciu!

Najlepszość

Oprócz tego dostałem parę innych drobiazgów, m. in. bardzo fajną, dużą patelnię. No, ale przecież nie będę robił zdjęcia patelni.

Dzisiejsza kolęda pochodzi z następnej płyty The H. P. Lovecraft Historical Society - "An Even Scarier Solstice"

.

Kolejną piosenkę dostarcza dziś wujek Douglas - jak łatwo można się domyślić po tytule, jest to świąteczna wersja hiciora sprzed lat. 


Swoją drogą - mam wrażenie, że szlachetny Douglas P. coraz bardziej upodabnia się do miłościwie nam panującego prezydenta Komorowskiego.  Intrygujące i zastanawiające.

piątek, 28 grudnia 2012

A Very Scary Solstice - świąteczne rozmaitości

Święta to bardzo przyjemny okres. Nawet jeśli się jest satanistą/poganinem/ateistą/albigensem. Ja ten czas spędziłem nadspodziewanie spokojnie. Z nikim się nie pokłociłe, z nikim nie pobiłem, nikt mnie nie ściagał. Siedziałem, popijałem wino i czytałem "Aparatus" Pilipiuka. Bo przy takiej okazji można sobie pozwolić na nieco luzu literackiego. Ten zbiór opowiadań jako całość nie wypada specjalnie olśniewająco, ale jeden tekst - "Staw" - zasługuje na wzmiankę. Na pierwszy rzut oka może się wydawać średnio udanym horrorem, jednak dla ciut wyrobionego czytelnika jest to bardzo zręczny i zabawny pastisz opowiadań Lovecrafta. Wszyscy, którzy czytali jakiekolwiek nowele z serii Mitów Cthulhu, zapewne pamiętają standardowy antagonizm w nich występujący - główny bohater, biały przedstawiciel cywilizacji zachodniej kontra mroczni dzicy, czczący pradawne bóstwa. U Pilipuka tym oświeconym protagonistą jest młody Niemiec, stacjonujący w Warszawie w 1940 roku, a pogańską tłuszczą - bluźnierczy Polacy odprawiający rytuały w Łazienkach i żydowski uczony, prowadzący ożywioną korespondencję z uniwersytetem w Arkham. Do tego mutujące, biegające po drzewach karpie, bluźniercze zaśpiewy na 11 listopada i grasujący po parku Szkopojad. Wprawdzie w opowiadaniu obecny jest delikatny klimat grozy, jednak odbieranie tego jak horroru może prowadzić do zawodu - to przede wszystkim żart. Całkiem niezły żart.

Bluźnierczy i kabłąkowaty Santa w jednym z krakowskich hipermarketów


Podczas lektury "przewodnika po zabytkach i kulturze Krakowa", Rożka natknąłem się na taki fragment:

Podczas prowadzonych w 1979 prac restauracyjnych natrafiono w murze piwnicznym na drewnianą skrzyneczkę, w której po otwarciu znaleziono mumię pieska , a obok leżał pergamin z krótką historią pałacu oraz napis , że „tutaj spoczywa Grypsia Mopsiczka, ukochana przyjaciółka… księżnej z hrabiów Ossolińskich Wandy Jabłonowskiej i panny Walerii Littich”. Nadto podano, że żyła lat 10 i zdechła 7 listopada 1889 . 

Bardzo fajnie jest mieszkać w mieście, które posiada własną mumię. W dodatku mopsią. 

Kiedy wracaliśmy z wieczerzy wigilijnej natknęliśmy się na sajlenthilowy wózek sklepowy, czyhający na rogu Szlaku i Warszawskiej.
Dwa dni później grasował na Ogrodowej. Jego dalsze losy są nieznane.

 

Jedna z moich ulubionych kolęd. Z pierwszej płyty The H. P. Lovecraft Historical Society - "A Very Scary Solstice".



Więcej dobroci - jedna z nowszych piosenek Dropkick Murphys. Piękno i miłość.



Przy okazji - polecajka. Blog o wojażach mojej znajomej (znanej w środowisku galicyjskich złodziei dzieł sztuki jako Valentino ) - Duże Podróże.
Powiem szczerze - Cejrowski to to nie jest. I bardzo dobrze! (badum tss!) Jak ktoś lubi czytać o cudzych wyprawach, to zapraszam. Ładnie, miło i bez nadęcia.



niedziela, 23 grudnia 2012

Moonrise Kingdom

Podczas seansu siedziałem z olbrzymim bananem na twarzy, chłonąc i zwyczajnie ciesząc się oglądanym obrazem. Od razu kupiłem historię, realia i bohaterów, muzyka wprowadziła mnie w iście idylliczny nastrój.
A potem zacząłem przegryzać film w głowie i zrobiło mi się bardzo smutno. Wes Anderson przedstawił przepiękny, słodki (ale nie przesłodzony) i wyidealizowany obraz pierwszej, szczenięcej miłości. Związek dwójki małolatów-outsiderów został przedstawiony tak pięknie, tak niewinno-naiwnie, że aż taki stary cynik jak ja się naprawdę, szczerze wzruszył. Jednocześnie miałem świadomość, że reżyser bezczelnie naśmiewa się ze wszystkich, którzy taką miłość w dziecięctwie przeżyli (czyli prawdopodobnie ze wszystkich, bo kto za młodu nie był szaleńczo zakochany ten zapewne jest kamieniem lub potencjalnym zbrodniarzem wojennym). Bo tak to nie wygląda. To nie idzie tak gładko. Zwykle nie kończy się happy endem. Młodzi zakochani nie przeżywają fascynujących przygód. Ale nic to. Póki są młodzi niech się bawią. Potem się dorasta i nawet wspaniała wyspa i groźna przyroda tracą romantyczny urok.
Para głównych bohaterów narysowana przez Adriana Tomine
Bruce Willis dzierży pałę z kolcami
Obraz spełnionej (póki co) miłości dwójki dzieci ostro kontrastuje ze światem dorosłym i ich życiem uczuciowym. Dorośli żyją w nieszczęśliwych związkach pozbawionych miłości, wikłają się w romanse lub poświęcają pracy, nie dbając o sferę uczuć. Albo starają się przedłużyć dzieciństwo bawiąc się w skautów. Tu Anderson śmieje się dorosłemu widzowi w twarz, jakby mówił: "Ha-ha! Ty też tak skończysz! Albo już skończyłeś!".

Dawno nie widziałem filmu, który zrobiłby na mnie takie wrażenie. Oglądałem go dobre parę tygodni temu, a wciąż łapię się na tym, że wspominam poszczególne sceny i analizuję poszczególne elementy fabuły.

"Moonrise kingdom" jest obrazem kompletnym - wszystkie elementy idealnie zagrały - fabuła, aktorzy, scenografia, muzyka i te wszystkie inne. Wszystko jest tak dopieszczone, że mam wrażenie, jakby nad każdą częścią stała brygada szwajcarsko precyzyjnych i artystycznie uzdolnionych demonów i przez kilka lat cyzelowała, dopracowywała, dopinała na ostatni guzik. Pod czujnym batem maestro Andersona. Pewnie tak właśnie było. Obraz świata jest tak kompletny, że wierzy się w niego mimo, że zdajemy sobie sprawę z jego bajkowości. Żadna postać nie jest zbędna, każda zdaje się być aż nazbyt wyrazista - to żywi ludzie z całym dobrodziejstwem inwentarza - emocjami, uczuciami, bagażem doświadczeń - większość z nich aż się prosi o dopowiedzenie ich historii. Dużo tu zasługa aktorów. W "Moonrise kingdom" wystąpił mały oddział znanych i lubianych w rolach dobranych trochę przekornie. Bruce Willia owszem, gra gliniarza, ale jest to policjant niezbyt sprytny, trochę nieudolny i zagubiony. Tilda Swinton wciela się w cudownie androgyniczną urzędniczkę z przepisami zamiast mózgu. Bill Murray jest tetryczejącym prawnikiem, którego małżeństwo już od dawna nie funkcjonuje. I tak dalej, i tak dalej.
I to by było o dorosłych. A  gówniażeria też dawała radę - nie ustępowała starym wyjadaczom pola i mama wrażenie, że jeszcze o wielu z nich usłyszymy.




A do tego ścieżka dźwiękowa bardzo ładnie wpisuje się w cykl "Powinniście-słuchać-więcej-country", jako, że znalazło się kilka kawałków legendy country, legendarnego Hanka Williamsa. O jego wnuku pisałem dawno temu, a wszystkie informacje o staruszku można znaleźć na portrecie, autorstwa Joe Colemana. Na marginesie i post scriptum: Colemana również polecam, bo ów dżentelmen tworzy naprawdę niesamowite, powykręcane, makabryczne obrazy. Obszerny artykuł o jego twórczości można znaleźć w drugim numerze Trans/wizji. Który też bardzo polecam. Uff, wystarczy tego polecania.



"Moonrise kingdom" to takie dzieło do którego właściwie ciężko się o cokolwiek przypierdolić. Myślałem długo, ale nie - nic, pustka. Wreszcie tak, choć nie do końca. Polski tytuł. Niepotrzebny, żałosny, zupełnie z czapy. Cóż, marketing - z gatunku tych nie najbystrzejszych.