Witold Jabłoński - pisarz, poganin, okultysta, libertyn-intelektualista, znawca teatru, drzewiej sekretarz Andrzejewskiego znany jest głównie z tetralogii fantastycznej "Gwiazda Wenus, gwiazda Lucyfer". Muszę przyznać, że seria, opowiadająca dzieje śląskiego maga Witelona, należy do moich ulubionych sag fantasy. Nie, żebym był fanem gatunku, chociaż sporo tego typu literatury się przeczytało w latach młodzieńczych. Książki Jabłońskiego jako jedne z niewielu przetrwały próbę czasu. Może dlatego, że nie jest to klasyczne fantasy - raczej powieść historyczna z wątkami fantastycznymi i sporą szczyptą starego, dobrego satanizmu.
Ale nie będę pisał o tym cyklu. Nie teraz. Może innym razem. Dzisiaj opowiem o dużo wcześniejszym płodzie (o tak, to dobre określenie) monsieur Witolda - Kochanku Czerwonej Gwiazdy. Książka powstała dobre dwadzieścia lat temu. Na zamówienie. Jednak zanim powieść zdążyła się ukazać, wydawnictwo wyparowało. Cóż, w tym czasie takie rzeczy się zdarzały. Dopiero w zeszłym roku Kochanka... opublikowało wydawnictwo Abiekt.pl (niedziałające już, niestety).
Fabuła jest prosta - młody seminarzysty (typ cherubinka) spotyka równie młodego krasnoarmiejca (typ wschodniego macho, aczkolwiek nie do końca) i zakochuje się w nim. Z wzajemnością. Życzliwe im osoby starają się pomóc tej miłości, a strażnicy moralności (zarówno po jednej jak i drugiej stronie barykady) rzucają im kłody pod nogi. Ot, Romeo i Julia na miarę tamtych czasów.
Równorzędnym wątkiem jest historia pięknego syna czerwonych notabli, który to młodzieniec, wulgarnie mówiąc, puszcza się na lewo i prawo. Stacza się beztrosko na dno, wpada w coraz gorsze towarzystwo, pojawiają się narkotyki i handel śmiesznymi rzeczami, wykradzionymi Armii Czerwonej. Kolejną postacią w powieści jest jego siostra - aktorka, grająca w tytułową rolę w inscenizacji Justyny, Boskiego Markiza. W wolnych chwilach zajmuje się wróżeniem z kart tarota. Dziewczyna wydaje się być quasi-narratorką powieści, jako, że każdy rozdział jest nazwany od karty, a ich treść jest w ten czy inny sposób powiązana z odpowiednimi figurami tarota.
Ale nie będę pisał o tym cyklu. Nie teraz. Może innym razem. Dzisiaj opowiem o dużo wcześniejszym płodzie (o tak, to dobre określenie) monsieur Witolda - Kochanku Czerwonej Gwiazdy. Książka powstała dobre dwadzieścia lat temu. Na zamówienie. Jednak zanim powieść zdążyła się ukazać, wydawnictwo wyparowało. Cóż, w tym czasie takie rzeczy się zdarzały. Dopiero w zeszłym roku Kochanka... opublikowało wydawnictwo Abiekt.pl (niedziałające już, niestety).
Fabuła jest prosta - młody seminarzysty (typ cherubinka) spotyka równie młodego krasnoarmiejca (typ wschodniego macho, aczkolwiek nie do końca) i zakochuje się w nim. Z wzajemnością. Życzliwe im osoby starają się pomóc tej miłości, a strażnicy moralności (zarówno po jednej jak i drugiej stronie barykady) rzucają im kłody pod nogi. Ot, Romeo i Julia na miarę tamtych czasów.
Równorzędnym wątkiem jest historia pięknego syna czerwonych notabli, który to młodzieniec, wulgarnie mówiąc, puszcza się na lewo i prawo. Stacza się beztrosko na dno, wpada w coraz gorsze towarzystwo, pojawiają się narkotyki i handel śmiesznymi rzeczami, wykradzionymi Armii Czerwonej. Kolejną postacią w powieści jest jego siostra - aktorka, grająca w tytułową rolę w inscenizacji Justyny, Boskiego Markiza. W wolnych chwilach zajmuje się wróżeniem z kart tarota. Dziewczyna wydaje się być quasi-narratorką powieści, jako, że każdy rozdział jest nazwany od karty, a ich treść jest w ten czy inny sposób powiązana z odpowiednimi figurami tarota.
Tak jak napisałem wcześniej - książka miała być romansem gejowskim, jednak mimo, że wątki homoseksualne są wszechobecne, to Kochanek... podejmuje bardziej uniwersalne zagadnienie wolności jednostki. Przez pryzmat historii o zakazanej miłości Jabłoński pokazuje ucisk człowieka przez społeczeństwo, przebrzmiałe normy obyczajowe, oraz władze - zarówno świeckie, jak i duchowne. Do najlepszych fragmentów powieści należą te, przedstawiające zmiany zachodzące w Polsce na przełomie lat '80/'90. Pokazany jest progres ekonomiczny, większa swoboda wypowiedzi, ale też zmiany jedynie pozorne - partyjni prominenci stają się dobrze prosperującymi kapitalistami, a cenzura komunistyczna zostaje zastąpiona przez kościelną. Tej ostatniej kwestii autor poświęca najwięcej miejsca, przekonując, że nieważne z która partia (banda?) rządzi, zawsze dąży ona do ograniczenia swobód obywatela.
Ilustracje są najeżone kutasami, niczym obrazki Ojca Rene, co trochę kłóci się z treścią, jako, że Jabłoński opisuje kwestie łóżkowe raczej zmysłowo niż pornograficznie. Lub też posługując się rozkosznymi metaforami, np.: "Po chwili parowóz dziejów z czerwoną gwiazdą na czubku wjechał z całym impetem do czarnego tunelu". Prawda, że urocze?
Nie jestem gejem, ani specem od literatury gejowskiej. Kochanka ... mogę więc ocenić tylko jako książkę po prostu. Nie będę roztrząsał na ile realnie opisuje środowisko homoseksualistów doby transformacji, ani czy rozterki młodych homoseksualistów rzeczywiście tak wyglądają. Jabłoński zna te kwestie z autopsji, więc pozostaje mi zaufać mu, że przedstawił je w miarę wiernie.
Główną wadą Kochanka ... jest jego długość - książka jest zdecydowanie za krótka. Akcja toczy się zbyt szybko, a w wielu fragmentach przydałoby się pewne uspokojenie, chwila refleksji, czy dodatkowy opis. Autor umieścił w tej skromnej mikro-powieści mnogość ciekawych postaci i sporo, równie interesujących, wątków. Niestety, większość z nich została przedstawiona bardzo pobieżnie. Niektóre aż błagają o rozwinięcie, inne zdają się być niepotrzebne.
A to mogłaby być naprawdę dobra książka! Jabłoński ma spory talent narracyjny, a także niezwykłą lekkość i jednocześnie elegancję języka. Jego historie dosłownie płyną, a dialogi skrzą się dowcipem. Naprawdę, wielka szkoda, że nie nie poświęcił tej historii więcej czasu - czytelnik dostał właściwie jedynie szkic powieści, pozostawiający ogromne uczucie niedosytu.
Piosenka adekwatna, bo heteroseksualni mężczyźni nie powinni tworzyć popu. Zupełnie im to nie wychodzi.
Właściwie bardziej pasowałby kawałek Dark Age of Love Coila, ale - na rany Wilde'a - ileż można.