piątek, 19 marca 2010

Komiksy są dla dzieci ...

... więc dzisiaj będzie o Prawdziwej Literaturze. Tym postem rozpoczynam cykl poradnikowy pt. "Kącik pseudo-yntelygenta, czyli co znać wypada, by błyszczeć na salonach".

Na pierwszy ogień bierzemy Fotoplastikon Jacka Dehnela. Gdy rozmowa przy stole zejdzie na tematy literackie, napomykamy o tym "młodym, modnym pisarzu", wspominamy mimochodem, że jego poprzednie książki były "niczego sobie" i rzucamy parę zdań o jego "lekkim i rozkosznym stylu". Gdy uwaga otoczenia już się na nas skupi, gładko przechodzimy do ostatniego dehnelowego dzieła.
"Proszę państwa! Cóż to za uroczy album! Jak on to wspaniale połączył - wyobraźcie sobie państwo - ponad setka zdjęć z kolekcji autora, starych zdjęć, w większości z XIX, bądź pierwszej połowy XX wieku, i do każdego dołączony krótki tekst. Zdjęcia sa przeróżne - polskie, zagraniczne, dobre, nieostre, przedstawiające ludzi biednych i bogatych, widokówki, portrety, oblicza dzieci i dorosłych etc. Metody w doborze zdjęć dopatrzyć się nie podobna. Oczywiście, Dehnel nie ogranicza się do prostackiego opisu sytuacji przedstawionej na kliszy, broń Boże, on pisze o tym, czego tam nie ma. Choć mogło być. Bądź wręcz powinno. Odgaduje myśli i historie ludzi na nich uwiecznionych. czasem jednak zdjęcia są tylko bazą dla jego własnych rozważań o sztuce, ludzkości, życiu. Moi państwo, powiem krótko - ja kocham styl Jacka Dehnela. Sposób w jaki ten młodzieniec posługuje się językiem polski jest zachwycający. Lekko, dowcipnie, stylowo i elegancko, jednak, kiedy trzeba, potrafi rzucić mocniejszym słowem. Z gracją wplata słowa obce, neologizmy czy wyrazy dawno już wyszłe z użycia, czym buduje cudowny klimat Młodej Polski, dwudziestolecia, świata, który odszedł wraz ze śmiercią Witkacego. Moi państwo! Skoro Boy nazwał Baudelaire'a poeta krakowskim, ja nie mogę odmówić podobnego miana Dehnelowi!"

Monolog kończymy stwierdzeniem, że Dehnel pisze prawie tak dobrze jak my, mimo, że w duchu nienawidzimy tego wstrętnego dandysa, bo wiemy, że jest od nas dużo, dużo lepszy*. Dzięki temu wywodowi, zyskujemy w towarzystwie renomę człowieka obeznanego i przez resztę wieczoru możemy bawić zebranych rozmową na temat marokańskich neo-romantyków, a których, rzecz jasna, nie mamy zielonego pojęcia.

Nie samymi quasi-młodopolskimi wynurzeniami człowiek żyje, dlatego po powrocie z proszonej kolacji warto sięgnąć po jakąś książkę dla prawdziwych mężczyzn. Najlepiej krakowską. Wigilijne psy to zbiór opowieści niesamowitych i miejskich legend, historii, które mógłby opowiedzieć pijak, w środku nocy, w zamian za papierosa. Dzięki tej książce przestrzeń nadprzyrodzona Galicji wzbogaciła się w takie cuda i dziwy jak duch pociągu, potępieniec zabijający taksówkarzy czy tytułowe psy, zjawiające się w każdą Wigilię. Akcja większości nowelek ma miejsce na terenie Krakowa, ale nie tego starego, majestatycznego - okolice historyczne raczej autora nie interesują, skupia się na brudnych zaniedbanych, peryferyjnych dzielnicach i szarościach przestrzeni post-socrealistycznej. Bohaterowie Orbitowskiego to zwykle ludzie z marginesu - kanciarze, menele, niespełnieni artyści - postaci, których nie można lubić, ale dziwnie trudno się z nimi w pewien sposób nie utożsamiać. To po prostu ludzie, więc ich reakcje na zjawiska nadprzyrodzone są czysto ludzkie i przez to wiarygodne. Groza Wigilijnych psów, mimo rynsztokowej otoczki, jest bardzo subtelna - próżno szukać u niego flaków powiewających na wietrze czy czy krwi wesoło tryskającej na cztery strony świata. Mimo, to (a może właśnie dlatego) udaje mu się wywołać w czytelniku uczucie niepokoju. Czytając Wigilijne psy nie bałem się, ale później, gdy zwiedzałem co mroczniejsze zakątki Krakowa, czułem coś na kształt niepokoju. Orbitowski posiada cechę właściwą pierwszorzędnym pisarzom drugorzędnym - potrafi tak przykuć uwagę, że czytelnik ani się zorientuje, a już przewraca ostatnią kartkę. Język jakim się posługuje jest twardy, pozbawiony zbędnych ozdobników, jednocześnie soczysty i doskonale współgrający z przedstawianymi treściami. Jego dialogi czyta się wybornie - brzmią tak naturalnie, że miejscami ma się wrażenie, jakby się w nich uczestniczyło. Dodajmy do tego jeszcze niebanalne pomysły i mistrzowskie prowadzenie fabuły, a otrzymamy jeden z lepszych zbiorów polskich opowiadań fantastycznych.
Podsumowując - ja chcę więcej.



*I ubiera się zdecydowanie zbyt dobrze.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz