Wybrałem się wczoraj na koncert "Śmiałka". Koncert nietypowy, gdyż wszystkie piosenki były muzycznymi interpretacjami wierszy Tadeusza Micińskiego. Wyszło przepysznie. Utwory Miciniśkiego same z siebie są bardzo bardzo meliczne, a z kolei teksty "Śmiałka" już wcześniej były bardzo micińskie (tak, to był koncert pod tytułem "patrzcie od kogo zrzynamy"). Do tego mroczna industrialowo-rockowa muzyka pasowała idealnie - ciężkie, groźne dźwięki świetnie oddawały diaboliczny nastój twórczości Micińskiego, jednocześnie nie tracąc swojego oryginalnego stylu. Ech, czuć było tę szaloną, mistyczną atmosferę początku poprzedniego wieku, gdy pisała się Księga Tajemna Tatr, a po Galicji kroczył Stach Przybyszewski.
Żeby nie być takim hurra-masturbującym-się, trochę przytyków: zabrakło rozbuchanej oprawy wizualnej, tak charakterystycznej, dla regularnych występów zespołu, także koncert był trochę za krótki, ale cóż - taka uroda darmowych koncertów.
Poważnie, bardzo chciałbym zobaczyć ten program w wersji pełnej - z makijażami, kostiumami, tancerzami, kultystami i Rafałem Śpiewakiem.
Poniżej: micińskie teledyski promujące tegoroczną edycję Castle Party, której zespół ostatecznie nie wystąpił (lol). Tłumaczy to poniekąd obecność na koncercie zastępów hipster-gotów.
Obecnie jestem niemal stuprocentowym no-lifem. To prawda. Moją żałosną egzystencję dzielę pomiędzy studia, pracę* i resztki życia erotycznego. Oraz łykanie pop i wysokiej kultury. Fuck yeah, nieżycie jest piękne.
Skrótowo, telegraficznie wręcz, o tym co ostatnio widziałem, czytałem i słyszałem.
"Anioły na ostrzu igielnym", autorstwa Jurija Drużnikowa, pisarza radziecko-emigracyjnego, szestidiesiatnika, od niedawna świętej pamięci. To przede wszystkim dość kompletny obraz Rosji epoki Breżniewa (zwanego w książce "Towarzyszem Krzeczastym"), zwłaszcza wyższych sfer Związku Radzieckiego - członków Komitetu Centralnego, kagiebistów, wojskowych, przedstawicieli prasy. Ale nie tylko - w książce jest też miejsce na małych, nieważnych obywateli ZSRR. Każdy z kilkunastu bohaterów powieści jest dokładnie opisany - przy każdym, oprócz jego historii jest zamieszczony ankieta osobowa - jedna z wielu, jaki trzeba było w tym ustroju wypełniać przy różnych okazjach. Mimo mnogości postaci, czytelnik nie gubi się w fabule, losy wszystkich zgrabnie się przeplatają - od skromnego kierowcy aż po samego Breżniewa. A nad wszystkim unosi się (dosłownie i metaforycznie) duch markiza de Custine. Drużnikow pisze lekko, ironicznie, bezwzględnie obnażając okrutne absurdy rzeczywistości radzieckiej. Z powieści wyłania się obraz społeczeństwa zniszczonego i zastraszonego - tytułowe anioły to nikt inny jak bohaterowie, niezależnie od zajmowanego stanowiska, bojący się o swoją przyszłość, zdający sobie sprawę z tego, że w systemie komunistycznym nikt nie jest bezpieczny. Kawał solidnej literatury - polecam!
"Luther" to kolejny dowód na to, że BBC robi świetne seriale. Krótko - historia policjanta z problemami psychicznymi, który ściga przestępców z problemami psychicznymi. Dawno (nigdy?) nie widziałem tak ponurego, przygnębiającego serialu. To nie jest komediowy "Dexter" - tutaj mordercy to naprawdę bezwzględne, nieludzkie monstra, policja jest bezradna, a społeczeństwo znajduje się w zaawansowanym stadium znieczulicy. Nastrój beznadziei podkreśla sceneria Londynu "B" - blokowiska, opuszczone fabryki, szare dworce itd.. Aktorsko jest równie dobrze. Przede wszystkim Idris Elba w roli tytułowej - bardzo oszczędna gra w stylu twardzieli kina noir, przerywana co jakiś czas napadami szału. Partneruje mu przez większość czasu Ruth Wilson jako psychopatyczny sidekick. Do tego solidna drugoplanowa rola ósmego Doktora. Pozostali aktorzy też prezentują wysoki poziom. Ale to już standard we współczesnych serialach.**
Nota bene, HBO przymierza się do serialu na podstawie "Amerykańskich bogów", Gaimana. Elba byłby idealny do roli Cienia. Idealny!
A teraz dla odmiany trochę zdrowego hejtu. Przesłuchałem ostatnio płytkę "Herbert", nagraną przez różnych znanych: Gabę Kulkę, Wojciecha Waglewskiego, Adama Nowaka i innych takich. Albo mi się w dupie poprzewracało od zajebistych interpretacji Herberta, wykonywanych przez Przemysława Gintrowskiego, albo ta płyta jest naprawdę bardzo, bardzo chujowa. Jako podkład muzyczny do tekstów poety służą kompozycje funkowo-popowe - w dodatku miernej jakości. Do niektórych kawałków dodano zupełnie niepotrzebne wtrącenia obcojęzyczne. Ja rozumiem, że ktoś chciał podejść do tematu nowatorsko, no, ale u kaduka - to trzeba z jakimś pomyślunkiem, a nie na zasadzie " gramy taką muzykę, jaka nam się podoba, używamy tekstów Herberta i będzie fajnie". Nieźle wypadły jedynie recytacje Jana Nowickiego i Rafała Mohra - ale to wcale nie ratuje albumu. Dodanie dwóch łyżek kawioru do gnijącego bigosu nie sprawi, że wyjdzie dobra potrawa.
Dla odmiany coś muzycznie dobrego - psychiczny młodzieniec Monte Cazazza i Znak Diaboła:
A może by się do jakiegoś muzeum wybrać? Albo do Augustowa?
*Ktoś kiedyś powiedział, że "żadna praca nie hańbi". Prawdopodobnie to był ten geniusz, który wymyślił hasło "O gustach się nie dyskutuje". **Żyjemy w Złotym Wieku.