czwartek, 26 kwietnia 2012

Jebać księży, czyli o "Kochanku Czerwonej Gwiazdy" słów kilka

Witold Jabłoński - pisarz, poganin, okultysta, libertyn-intelektualista, znawca teatru, drzewiej sekretarz Andrzejewskiego znany jest głównie z tetralogii fantastycznej "Gwiazda Wenus, gwiazda Lucyfer". Muszę przyznać, że seria, opowiadająca dzieje śląskiego maga Witelona, należy do moich ulubionych sag fantasy. Nie, żebym był fanem gatunku, chociaż sporo tego typu literatury się przeczytało w latach młodzieńczych. Książki Jabłońskiego jako jedne z niewielu przetrwały próbę czasu. Może dlatego, że nie jest to klasyczne fantasy - raczej powieść historyczna z wątkami fantastycznymi i sporą szczyptą starego, dobrego satanizmu.
Ale nie będę pisał o tym cyklu. Nie teraz. Może innym razem. Dzisiaj opowiem o dużo wcześniejszym płodzie (o tak, to dobre określenie) monsieur Witolda - Kochanku Czerwonej Gwiazdy. Książka powstała dobre dwadzieścia lat temu. Na zamówienie. Jednak zanim powieść zdążyła się ukazać, wydawnictwo wyparowało. Cóż, w tym czasie takie rzeczy się zdarzały. Dopiero w zeszłym roku Kochanka... opublikowało wydawnictwo Abiekt.pl (niedziałające już, niestety).

Fabuła jest prosta - młody seminarzysty (typ cherubinka) spotyka równie młodego krasnoarmiejca (typ wschodniego macho, aczkolwiek nie do końca) i zakochuje się w nim. Z wzajemnością. Życzliwe im osoby starają się pomóc tej miłości, a strażnicy moralności (zarówno po jednej jak i drugiej stronie barykady) rzucają im kłody pod nogi. Ot, Romeo i Julia na miarę tamtych czasów.

Równorzędnym wątkiem jest historia pięknego syna czerwonych notabli, który to młodzieniec, wulgarnie mówiąc, puszcza się na lewo i prawo. Stacza się beztrosko na dno, wpada w coraz gorsze towarzystwo, pojawiają się narkotyki i handel śmiesznymi rzeczami, wykradzionymi Armii Czerwonej.  Kolejną postacią w powieści jest jego siostra - aktorka, grająca w tytułową rolę w inscenizacji Justyny, Boskiego Markiza. W wolnych chwilach zajmuje się wróżeniem z kart tarota. Dziewczyna wydaje się być quasi-narratorką powieści, jako, że każdy rozdział jest nazwany od karty, a ich treść jest w ten czy inny sposób powiązana z odpowiednimi figurami tarota.

Tak jak napisałem wcześniej - książka miała być romansem gejowskim, jednak mimo, że wątki homoseksualne są wszechobecne, to Kochanek... podejmuje bardziej uniwersalne zagadnienie wolności jednostki. Przez pryzmat historii o zakazanej miłości Jabłoński pokazuje ucisk człowieka przez społeczeństwo, przebrzmiałe normy obyczajowe, oraz władze - zarówno świeckie, jak i duchowne. Do najlepszych fragmentów powieści należą te, przedstawiające zmiany zachodzące w Polsce na przełomie lat '80/'90. Pokazany jest progres ekonomiczny, większa swoboda wypowiedzi, ale też zmiany jedynie pozorne - partyjni prominenci stają się dobrze prosperującymi kapitalistami, a cenzura komunistyczna zostaje zastąpiona przez kościelną. Tej ostatniej kwestii autor poświęca najwięcej miejsca, przekonując, że nieważne z która partia (banda?) rządzi, zawsze dąży ona do ograniczenia swobód obywatela.

Ilustracje są najeżone kutasami, niczym obrazki Ojca Rene, co trochę kłóci się z treścią, jako, że Jabłoński opisuje kwestie łóżkowe raczej zmysłowo niż pornograficznie. Lub też posługując się rozkosznymi metaforami, np.: "Po chwili parowóz dziejów z czerwoną gwiazdą na czubku wjechał z całym impetem do czarnego tunelu". Prawda, że urocze?

Nie jestem gejem, ani specem od literatury gejowskiej. Kochanka ... mogę więc ocenić tylko jako książkę po prostu. Nie będę roztrząsał na ile realnie opisuje środowisko homoseksualistów doby transformacji, ani czy rozterki młodych homoseksualistów rzeczywiście tak wyglądają. Jabłoński zna te kwestie z autopsji, więc pozostaje mi zaufać mu, że przedstawił je w miarę wiernie.

Główną wadą Kochanka ... jest jego długość - książka jest zdecydowanie za krótka. Akcja toczy się zbyt szybko, a w wielu fragmentach przydałoby się pewne uspokojenie, chwila refleksji, czy dodatkowy opis. Autor umieścił w tej skromnej mikro-powieści mnogość ciekawych postaci i sporo, równie interesujących, wątków. Niestety, większość z nich została przedstawiona bardzo pobieżnie. Niektóre aż błagają o rozwinięcie, inne zdają się być niepotrzebne.
A to mogłaby  być naprawdę dobra książka! Jabłoński ma spory talent narracyjny, a także niezwykłą lekkość i jednocześnie elegancję języka. Jego historie dosłownie płyną, a dialogi skrzą się dowcipem. Naprawdę, wielka szkoda, że nie nie poświęcił tej historii więcej czasu - czytelnik dostał właściwie jedynie szkic powieści, pozostawiający ogromne uczucie niedosytu.

Piosenka adekwatna, bo heteroseksualni mężczyźni nie powinni tworzyć popu. Zupełnie im to nie wychodzi.

Właściwie bardziej pasowałby kawałek Dark Age of Love Coila, ale - na rany Wilde'a - ileż można.

czwartek, 5 kwietnia 2012

Kultyści przechodzą do mainstreamu

Idę ci ja sobie ulicą i nagle widzę coś takiego:

Kultowe lodówki. Kultowe. Czyli dla członków jakiegoś kultu. Kultystów. Miło, że ludzie o nietypowych poglądach religijnych znaleźli swoje miejsce w globalnej wiosce. Ktoś chce na nich zarobić. Stali się targetem. Od tego już tylko jeden mały krok do powszechnej akceptacji.
Dodatkowo, taka lodówka to wspaniała rzecz. Dzięki temu nie trzeba będzie już trzymać rytualnych ingrediencji w zatęchłych, wilgotnych piwnicach. A w sytuacji, gdy ktoś trzyma np. krew dziewiczą w swojej zwykłej lodówce, zniknie ryzyko, że nieuważna żona lub kochanka, przez przypadek doda jej do sałatki.

Z ulotki reklamowej:

"Półki dostosowane do przechowywania ludzkich głów uciętych w czasie jakiegoś ważnego rytuału. Specjalne przegródki na wyrwane serca. Szuflady do przechowywania wnętrzności do wróżenia."

Chyba kupię sobie od razu dwie.


A jak już jesteśmy przy sprawach mrocznych i fascynujących, to przypomniała mi się zabawna anegdotka.

Chodziłem wtedy do podstawówki. Miałem kolegę. Takiego Pawełka. Razem z nim lubiliśmy robić głupie dowcipy – wypuszczać powietrze opon, smarować gołębie masłem, dosypywać soli do ciastek... Takie tam. Pewnego razu dzwoniliśmy do drzwi i uciekaliśmy, zanim właściciel nie otworzył. Zrobiliśmy taki numer w kilku domach, i dochodzimy do dwupiętrowego bliźniaka. Ja się chowam w krzakach, Pawełek dzwoni do drzwi. A drzwiami był Yog-Sothoth. Pieprzony Yog-Sothoth. Nigdy więcej nie widziałem Pawełka.

Wyobrażacie to sobie?! Pieprzony Yog-Sothoth!

H.P. Lovecraft Historical Society - "I saw mommy kisiing Yog-Sothoth"

poniedziałek, 2 kwietnia 2012

Wejście tylko dla alienów.

Wczoraj byłem na Pasji, Krzysztofa Pendereckiego. Spektakl miał miejsce w kompleksie znanym gawiedzi jako Alvernia Studios. Jak sama nazwa wskazuje, obiekt znajduje się w Alwernii (niedaleko od Krakowa) i jest to studio filmowe. Nie mam pojęcia co tam kręcili, i szczerze mówiąc jakoś mnie to specjalnie nie interesuje - liczy się ciekawa architektura tego miejsca. Zespół budynków składa się z kilkunastu sporych kopuł, połączonych przezroczystymi tunelami. Do tego dochodzą bardzo dziwaczne, acz urokliwe drzwi, prowadzące do poszczególnych kopuł. "To jakaś pierdolona stacja kosmiczna" - jak powiedziałby Poeta. I słusznie. Zanim kompleks został zaadaptowany na potrzeby kolesi od ruchomych obrazków, służył kosmitom do przeprowadzania eksperymentów na miejscowej ludności.

Jakość zdjęcia tłumaczy dziwna fizyka tego miejsca.



Legenda głosi, że tych drzwi wcale nie projektował H. R. Giger. Tylko inny facet, który aktualnie jest mu winny dużo pieniędzy.

Zdjęcie zrobione przez przypadek, kiedy uciekałem przed strażnikami w śmiesznych maskach.

O tutaj jest link, jakby ktoś chciał tam sobie urodziny urządzić: www.alvernia.com

A sam koncert/spektakl? Hmm... Spodziewałem się czegoś więcej po Pendereckim. Muzyka była dobra, ale mało porywająca. Miejscami się nudziłem. Aktorzy, krążący wokół sceny też nie robili szczególnego wrażenia. Ale może ja się po prostu nie znam i jestem burakiem bez szkoły. Za to bardzo mi się podobało jak Pan Krzysio dyrygował. Tak niespiesznie. Dostojnie. Czuć było moc w tych ruchach.



Piosenka na dziś z zupełnie innej bandy, bo nazwa bloga (czasami) zobowiązuje.